Publicystyka

Rozkmina z czerwonego fotela #3: Gracze na salonach

Powoli zbliżają się wakacje. Niektórzy z Was już je mają, inni niecierpliwie odliczają dni w kalendarzu do laby. Wyjątkowy czas, sporo wspomnień, nowe nadzieje. Głównie wypoczynek, ale niekiedy tylko praca. Pamiętne chwile, plaża, szum morza, nowe znajomości, słoneczne, upalne doby, żar lejący się z nieba oraz zimne napoje dla orzeźwienia.


Zaopatrzony w te ostatnie, które z kolei były zaopatrzone w niewielkie wartości procentowe, wygodnie rozsiadłem się w fotelu, zjechałem nieco na krawędź siedziska, głowa znalazła się w połowie oparcia, a prawa ręka odruchowo zapragnęła dotknąć podłogi, zginając się naturalnie na podłokietniku.
W takiej pozycji wykonałem olbrzymi skok w przeszłość. Czasy młodego chłopaka, okres wakacji i gorące słońce kojarzyły mi się z jednym – salonami gier. Uhuhu, cóż to były za czasy. Koniec poprzedniej Rozkminy przedstawił Wam początki mojego obcowania z automatami do gier. Miałem okazję poznać je w Golejowie, czyli niewielkim ośrodku wypoczynkowym w moich rodzinnych stronach. Automaty z grami standardowo umieszczone były w zielonych lub brązowych wozach Drzymały. Wokół nich większość dzieciaków, takich jak ja, na bosaka, z oblepionymi mokrym pisakiem stopami. Na zewnątrz zapach frytek oraz smażonej ryby. W kieszeni żetony, uzyskane na zasadzie barteru po wymianie złotówek, od wąsatego pana zaraz przy wejściu. Nie było w tym klimatu. Był natomiast Klimat przez wielkie ‘K’.
Gry na automatach były przeróżne, od ‘kadilaków’, przez Piotrusia Pana, Terminatora z plastikowymi spluwami, na pinballach kończąc. Raj dla dzieciaka, który na grach się przecież wychowywał. Plaża, woda, słońce, wszystko to schodziło na drugi plan. Wyczekiwanie kolejnych wakacji równało się wyczekiwaniu na nowe tytuły. Początkowo salony gier były cechą wypadów nad jeziorko, czy zalew. Z biegiem czasu zawitały one do rodzimego miasta, gdzie miałem je na wyciągnięcie ręki. Kiedy tylko chciałem.
Inne życie
Zaczęła się nowa era. Era przesiadywania w salonie. W domu pojawiałem się tylko na obiad, trochę biegania pod blokiem, świeże powietrze i te sprawy, lecz celem był salon. Przede wszystkim dla gier, ale również dla znajomych, których się tam poznało. W tej niewielkiej klitce powstała społeczność Graczy, w najróżniejszym przedziale wiekowym, obojga płci, o orientacji seksualnej nieznanej, bo obraźliwa wersja i części rowerowe pojawiały się tylko w żartach. Nieważne. Liczy się to, że tam zawsze było co robić. Niezapomniane tytuły, jak Mortal Kombat, Street Fighter, Knights of the Round, Tekken, Metal Slug, Asterix, wspomniane wcześniej Cadillacs and Dinosaurs, symulacja samochodu, w której to pokonanie pierwszej beczki było sporym wyzwaniem, a sam automat zajmował prawie połowę miejsca w salonie, czy też moja miłość, która trwa do dziś – pinball Fish Tales.
Na większość z nich był salonowy sposób. Tekkena się przechodziło Kingiem i jednym łapaniem, Kadilaki Mustaphą, nawalając przód-przód atak, a Asterixa non-stop ładując piąchę. Byli tacy, którzy oferowali pomoc w grze za żetona, byli tacy, którzy tej pomocy szukali. Wilk syty i owca cała. Były sępy, które zbierały na żetony oraz nooby, które po wcięciu przez automat coina, odchodziły w zrezygnowaniu, bez walki, z płaczem. Jedni przychodzili tylko obserwować, inni z kolei na raz brali pełno żetonów, wrzucając je wszystkie tylko w jedną, ulubioną maszynę. Salon posiadał stałych bywalców, obecnych dzień w dzień, nowe twarze natomiast wzbudzały zainteresowanie, dystans i ograniczone zaufanie. Ciekawość, co pokażą, czy wymiatają w jakąś grę, czy też trafili tu przypadkiem. Na pewno na nudę nie można było narzekać, o nie.
Salony gier z tamtych lat to czasy, w których żeton miał równowartość dwóch papierosów sprzedawanych na sztuki, w kiosku u pana Waldka za rogiem. Najbardziej pożądana rzecz, której brzdęk w kieszeni podczas chodzenia wyznaczał zamożność Gracza. Mimo, iż nieodłącznie powiązane ze sobą, w tym wypadku nie liczyły się pieniądze. Liczyły się żetony. Wyścig szczurów za tym kawałkiem metalu podsunął nam pewnego dnia pomysł. Zaopatrzeni w Super Glue i genialną wizję w głowach, poświeciliśmy jeden żeton, przyklejając go do podłogowego kafelka. Zaraz kilka kroków po wejściu do salonu. Za klej zapłacił kumpel, za żetona zapłaciłem ja, miny złapanych na joke – bezcenne. Przeważnie było tak samo, szybka obczajka nieszczęśnika, czy aby na pewno ktoś też nie widzi tego żetona, głowa w lewo, prawo, nadzieja wryta w oczach i mimowolny uśmiech szczęścia na twarzy, szybki bieg ze schyleniem po zdobycz i … Ahahaha, fail młody człowieku! Mamy Cię! W końcu po kilkudziesięciu kopnięciach ktoś go odczepił, wydzierając jednocześnie niewielki kawałek płytki, do której żeton był przyklejony.
Afekt i gloria
Naszym ukochanym lokalem zarządzał szef. Szefu, Bossu, różnie na niego wołaliśmy. Koleś po trzydziestce, z długimi włosami zaczesanymi ładnie do tyłu, trochę przypominający Van Damme’a z filmu „Nieuchwytny cel”. Dla niego to była praca, dla nas rozrywka. Czasami sam wstawał z krzesła, brał garść żetonów i podchodził do wybranego automatu. Wszyscy wiedzieli, co się święci. W sumie dzięki niemu mogliśmy zobaczyć zakończenie gier, których w tamtych czasach w życiu byśmy nie zobaczyli na własną rękę. W porządku facet był z niego. Raz nawet wpadła mu w oko jedna, starsza koleżanka, która odwiedzała salon. Trzeba przyznać, że szef miał dobry gust. Chyba doznał zauroczenia, ponieważ kiedyś przyniósł do salonu czerwoną różę. Wiadomo było dla kogo. Oczywiście nie obyło się bez beki z naszej szczeniackiej strony, ale podświadomie mu kibicowaliśmy. Jak się te podchody skończyły, nie wiem, ale raczej temat gdzieś utonął w morzu zimnych żetonów. Koleżanka zniknęła z lokalu, a szefowi przybyła jeszcze jedna zmarszczka na czole. Do dziś mnie natomiast zastanawiają dwie rzeczy – co go skłoniło do otworzenia salonu oraz co teraz po tylu latach porabia? Ciężko chyba będzie uzyskać odpowiedzi na te pytania, ale kto wie.
W salonie można było zdobyć sławę. Potrzebny był do tego skill i koniecznie jeden żeton. Jeżeli przeszedłeś jakąś grę na jednym, przysłowiowym coinie, byłeś mistrzem. Przy kolejnym wkroczeniu do salonu mogłeś liczyć na ciche szepty „to on”, „zobacz, on wczoraj przeszedł Metala na jednym” itp. Po takich akcjach czasami interweniował Szefu i robił wszystkim niespodziankę, podbijając poziom trudności w danej grze. Potem z uśmiechem na twarzy patrzył za swojej wydzielonej kanciapy, jak pięści Graczy uderzają ze zdenerwowania w guziki, a ich oczy tuż przed zamknięciem widzą napis Game Over. Jeżeli Ci dobrze szło w rozgrywce, mogłeś również liczyć na tłumy gapiów. Oblepiony ludźmi nierzadko walczyłeś nie tyle z samą grą, co z najmniejszymi chłopaczkami, którzy w podnieceniu sytuacją z flanki zasłaniali głowami ekran. Towarzyszyło temu wszystkiemu skupienie, koncentracja, w głowie milion myśli, a w powietrzu zapach sukcesu i sławy, wymieszany z papierosowym dymem oraz aromatem wybekanego przez kogoś piwa.
Spełnione marzenia
W takich warunkach kształtowali się Gracze, między innymi i ja. Mijały lata, zmieniały się pory roku, powoli zmieniały się salony. Pojawiała się konkurencja, każdy salon przyciągał do siebie nowymi, świeżutkimi grami. Nie zapomnę popołudnia, w którym dotarła do nas wiadomość, że w innym miejscu w mieście jest Soul Calibur. Co!? Ten Soul Calibur!? Ten, o którym pisali w magazynach?! Ten będący kontynuacją genialnego Soul Edge?! Nie wiem, który z nas biegł szybciej. Po przecięciu wyimaginowanej wstęgi na mecie, będącej w progu ‘tego’ salonu, zobaczyliśmy, że to prawda. Akurat tamtejszy boss coś grzebał w bebechach automatu, we wnętrzu którego siedział bielutki Dreamcast. Soul Calibur stał się rzeczywistością. Chciałoby się napisać spełnienie wymarzonego marzenia. Podczas gry w Soula nic innego się nie liczyło. Byłeś tylko Ty i gra, a czas się zatrzymywał. Nie było zmartwień i problemów. Pamiętam, że na początku ustawiono pojedynek na 3 rundy, więc spokojnie można było się wyszaleć Mitsurugim, czy też zobaczyć wszystkie rzuty Kilika.
Kolejne lata na karku, a w domu na biurku PSX, potem PS2. Powoli rozgrywka na najwyższym poziomie przenosiła się w domowe zacisze. Na osiedlu pojawiały się kolejne konsole, a metalowe żetony zalegały w szufladzie. Brat miał nawet swojego ‘makarona’, na którym męczyliśmy do upadłego marzenie z przeszłości, Soul Calibura, gdzie w obecnych warunkach kontynuacja po zabiciu przez Cervantesa wymagała jedynie ruchu kciukiem w kierunku przycisku start.
Coraz mniej osób odwiedzało salon. Ci, którzy niegdyś w ferworze zasłaniali mi głowami ekran automatu, przechadzali się po ulicach ze swoimi nastoletnimi kobietami. Zdarzało się nawet, że przed sobą pchali wózek. Podczas ich mijania następowała krótka wymiana spojrzeń, a z ust padało nieśmiałe „siema”. Z niektórymi z nich do dziś jest dobry kontakt, co chyba trzeba uznać za sukces. Miło zobaczyć, jak ludzie wyrastają na ‘ludzi’ i dobrze sobie radzą w życiu, jednocześnie nie porzucając swojej pasji z dzieciństwa.
Kiedyś postanowiłem przejść się w znane mi od lat miejsce. Kroczyłem wydeptaną ścieżką, która nie raz gościła moje biegnące w radości nogi. U celu przywitał mnie sklep z gazetami. Spoglądając na dziwny szyld nad drzwiami, złapałem za klamkę i wszedłem do środka. W powietrzu nie było już zapachu piwa i fajek. Unosił się tylko słodko-drażniący perfum pani siedzącej za ladą. Wokół cisza i spokój, na próżno było szukać znajomych twarzy. Mocno wyczuwalny był natomiast klimat nostalgii. W głowie brzmiały śmiechy i żarty, będące niegdyś nieodłącznym elementem tego miejsca. Po krótkim obchodzie, zatracony w myślach i wspomnieniach, udałem się z lekko opuszczoną głową w stronę wyjścia. Nagle na mej twarzy pojawił się uśmiech, a nogi samoistnie się zatrzymały. Na płytce obok lewej stopy spostrzegłem stary ślad po zaschniętym kleju, który niegdyś dla beki trzymał żetona. W głębi duszy roześmiałem się jeszcze bardziej i pewnym krokiem wyszedłem z lokalu, nigdy więcej w to miejsce nie wracając.
Przyjemnie rozluźniony napawam się wygodą mojego fotela. Na podłodze obok stoi kilka pustych, zielonych butelek. Gdzieś niedaleko leży kapsel z czerwoną gwiazdką. Oczy pełne radości, a w głowie… kolejna Rozkmina? Pewnie tak, ale to jutro. Na spokojnie, jutro.

- Uwaga, granat!
- Ciszej, chcę spać. Poza tym wyłącz to, bo mi mryga.

- Dalej, idziesz do tego sklepu?
- Zaraz, tylko ‘zasejwuję’.

- Zobacz jaka fajna figurka.
- No, ciekawe ile to kosztowało…

Platformy:
Czas czytania: 10 minut, 15 sekund
Komentarze
...
4326 dni temu

Super tekst, przeczytałem z ogromną przyjemnością.

odpowiedz
Dodaj nowy komentarz:
...
Twój nick:
Twój komentarz:
zaloguj się

Ta strona korzysta z reCAPTCHA od Google - Prywatność, Warunki.


Treści sponsorowane / popularne wpisy: