Autor Wątek: Felietony , texty , publikacje  (Przeczytany 5506 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

jay jay

  • Marynarz z Potiomkina
  • *****
  • Rejestracja: 25-03-2005
  • Wiadomości: 4 740
  • Reputacja: 18
  • Terror of unexpleainable
Felietony , texty , publikacje
« dnia: Listopada 06, 2006, 16:33:19 pm »
Zamieszczamy tu wszystko co warto przeczytać a co zostało przez was znalezione w czeluściach Internetu

Rafał Stec: Polski sport AD 2017


Cytuj
Terroryzm kojarzył się raczej z Belfastem w ogniu niż ponurymi brodaczami w afgańskich jaskiniach, którzy wyglądają nierealnie, jak Lara Croft; dżentelmen Lepper ledwie wyrastał z cholew i rozwiązywał worki ze zbożem, a nie fundamentalne dylematy ekonomiczne państwa; komórkę z laptopem łączyło nie więcej niż marchewkę z wiertarką udarową. Ba, nikomu nie przychodziło do głowy, by sondażami badać, czy Giertychy pochodzą od małpy, czy jednak pewne mutacje obrały zupełnie inny kierunek. Tak, to były niesamowite czasy, niesamowite także w sporcie: Małysz był jeszcze śmiesznie podrygującym nielotem jak wszyscy nasi skoczkowie, Gołota jako bohater narodowy poważnie zagrażał czterem pancernym i Szarikowi, piłkarskiego trenera Wójcika wciąż traktowano serio, a Listkiewicz nie tylko nie rządził - naprawdę, słowo honoru! - polskim futbolem, lecz dokonywał czynów heroicznych, czyli podawał się do dymisji. Rezygnował z funkcji sekretarza generalnego PZPN.

Przez ostatnie lata my, dziennikarze, ale przecież nie tylko my, zawodziliśmy bez ustanku i przeraźliwie, że wszystko - jak mówią nasi działacze sportowi - dupa blada. Boisk piłkarskich nie przybywało, niepiłkarskich tym bardziej, stare obiekty niszczały, państwo nie opracowało żadnej strategii na sport, nie kierowali nim wizjonerzy i menedżerowie, lecz smutni panowie, którzy są mistrzami świata w utyskiwaniu, że się nie da. Tymczasem sukcesy jednak się zdarzały, a ostatnio można odnieść wręcz wrażenie, że Polska w świecie sportu znaczy coraz więcej - przecież szturm Roberta Kubicy na elitę elit, czyli Formułę 1, lub poprawiające się wyniki naszego tenisa to obietnica dokonań dalece efektowniejszych niż medalowe kolekcje w dyscyplinach niszowych, jak skoki narciarskie, chód, latanie precyzyjne, saneczkarstwo na torach naturalnych.

Czyżby zatem sukcesy mogły przyjść ot tak, same z siebie, bez uporczywej pracy u podstaw, zainspirowania mody na sport, pomysłu na szkolenie i wyszukiwanie zdolnej młodzieży? Niemal wszystkie wymienione oraz niewymienione przypadki dowodzą, że tak, że można wiele osiągnąć wbrew rzeczywistości, prąc pod prąd, w ostateczności uciekając z kraju. Małysza, Korzeniowskiego, Kubicę, siostry Radwańskie (sukcesom Fyrstenberga i Matkowskiego pomaga kryzys tenisowego debla), Tomasza Sikorę, Otylię Jędrzejczyk etc. łączy to, że - mówiąc brzydko - nie wyprodukował ich system. Wszystko zawdzięczają talentowi, nieludzkiej wytrwałości, determinacji, cierpliwości, prywatnym sponsorom, poświęceniu rodziców.

Małysz sprawia wrażenie mutanta, który wykonał ewolucyjny skok (znacie te legendy o brakujących ogniwach), podczas gdy inni reprezentanci gatunku - od Matejów po Pochwały - pozostali tymi, którym oczywiście też wyrosną skrzydła, tyle że zaraz, już w następnych zawodach. Korzeniowski to istny humanoid o niebywałej samodyscyplinie. Kubica musiał zbiec do Włoch i mieć ojca gotowego poświęcić dla niego życie, by z okolicznych wertepów wjechać na tor Formuły 1. Siostry Radwańskie też prowadził tata, też za granicą, w Niemczech; a dziś one i kilka innych lokalnych - na razie lokalnych - gwiazdek tenisa korzysta z pieniędzy prywatnego sponsora, Ryszarda Krauzego, który być może wymyślił system finansowania dyscypliny niedoskonały, ale przynajmniej jakiś wymyślił. Justyna Kowalczyk nie widzi sensu w ściganiu się na nartach z rodaczkami, bo nie ma tu żadnej konkurencji, a trenuje ją Rosjanin Wieretielny. Sikora to oaza na biatlonowej pustyni, pielęgnowana przez ukraińskiego trenera Bondaruka. Otylia - wiadomo, wskakiwanie do basenu bladym świtem, by zamęczając mięśnie, godzinami przyglądać się wodzie, mówi samo za siebie. Pływanie to zresztą chyba jedyna dyscyplina z zalążkiem systemu, choć i tu tacy ludzie jak Bartosz Kizierowski swoje wypływali poza krajem (USA).

Wniosek: polski sport tworzy suma indywidualnych, wyrwanych z kontekstu inicjatyw, pomaga mu też zanikanie granic i choć nasi odnoszą sukcesy, to stają się one coraz mniej polskie. Zjawisko najlepiej wytłumaczył mi kiedyś wychowany w Italii Michał Łasko, syn mistrza olimpijskiego ze słynnej drużyny Huberta Wagnera, którego spytałem, dlaczego nie chce grać dla ojczyzny. "Jestem Polakiem, ale jako siatkarz - Włochem" - odparł. Racja. To Włosi go wychowali, wykształcili, z polskiej gliny ulepili włoskiego siatkarza. Tak jak Ebi Smolarek, ostatni bohater naszej futbolowej reprezentacji, to wykwit holenderskiej myśli szkoleniowej i biegający wyrzut sumienia polskiej.

Wyjeżdżamy my, ale i przyjeżdżają oni. Inwazję trenerów z zagranicy inspiruje po części moda, ale po części także rosnąca świadomość, że obcokrajowcy nie gęsi i swoje języki mają. Reprezentację piłkarzy prowadzi Holender Beenhakker, siatkarzy - Argentyńczyk Lozano (jako jedyny doprowadził ją do czołowej czwórki prestiżowej imprezy, Ligi Światowej), skoczków - Fin Lepistoe, rugbystów objął Tomasz Putra, który fachu uczył się we Francji, a Słoweniec Urlep udowadnia, że osobnicy znad Wisły piłką potrafią też trafiać do kosza. Nawet siatkarki ozłocił pół-Polak, bo Niemczyk niemal całe trenerskie życie spędził za granicą.

Migracje odmieniają zresztą cały sportowy świat i unieważniają narodowościowe stereotypy. NBA chciałaby podbić coraz bardziej europejska drużyna z Toronto i coraz mniej amerykańska z Phoenix, NHL dawno podbili Europejczycy wschodni i Skandynawowie, dzięki Pogoni Szczecin wiemy, że nawet Brazylijczycy niekoniecznie muszą kopać futbolówkę z sensem, a bokserskimi mistrzami wagi ciężkiej nie są Afroamerykanie lub Afro-nie-amerykanie, lecz Słowianie - od wrażliwego poety mięśniaka Wałujewa, przez Maskajewa, po Kliczkę.

Dlatego pozostaję optymistą. Za następnych pięćset numerów "Gazety Sport", czyli mniej więcej - jeśli giertychowate nie spłaszczą ziemi i nie wytrącą czasu z jego własnego, niespiesznego rytmu - w marcu 2017 roku polscy sportowcy mogą osiągać sukcesy, nawet jeśli polski sport zdechnie, a politycy wciąż będą kłamać, że się nim zajmą. Polskość sukcesów stanie się co prawda ciut bardziej umowna, ale dla medalistów i kibiców pozostanie to bez znaczenia. Dostrzegam nawet szansę na powrót tłustych lat naszej reprezentacji futbolowej - jeśli Wyspy Brytyjskie zaleją nasi rodacy liczeni w milionach, to jakiś procent ich dzieci zacznie kopać piłkę w tamtejszych klubach. I mam własny pomysł na odrodzenie naszego hokeja - połączmy go z czeskim, namówmy sąsiadów na wspólną ligę, bo osobne rozgrywki dla 300 zawodników (tylu ich mamy) to nonsens.

Przykro się tylko robi, gdy pomyśleć o Listkiewiczu. Ta wizja musi wywołać współczucie: oto mamy rok 2017, nasz prezes obchodzi 64. urodziny, podejmuje kolejną ostateczną i desperacką próbę, by przestać prezesować, ale otoczenie, bezlitosne otoczenie przedkładające abstrakcyjne dobro naszego futbolu nad los konkretnego człowieka, znów wybłaga go i wyszantażuje, by jeszcze trochę poprezesował. Bo przecież działacze - nie tylko w piłce nożnej - powinni się obronić i pozostać nasi, swojscy. Jeśli będą sukcesy, to niby czemu mieliby pójść sobie precz?
''Don't take advice from anyone'' - Robert Altman.


mowafilmowa.wordpress.com
magivanga.wordpress.com
booklips.pl