Bardzo ciekawy artykuł z Przekroju, polecam.
Co się dzieje z Ameryką?
Przepaść dzieląca najbogatszych i najbiedniejszych nie jest tak groźna jak przepaść dzieląca wykształcone elity od głupiejących coraz bardziej mas. Zwłaszcza gdy dotyczy to supermocarstwa, które decyduje o losach świata.
Towarzystwo Płaskiej Ziemi nie podaje, ilu liczy członków. W 2001, roku śmierci jego niestrudzonego lidera Charlesa K. Johnsona, było ich podobno około trzech tysięcy. Stowarzyszenie zrzesza ludzi, którzy nie wierzą, że nasza planeta jest okrągła. Zupełnie serio. "Zgodnie z teorią "okrągłej ziemi" byłaby ona poruszającym się szybko obiektem w ruchu dookoła Słońca. Tu pojawiają się problemy - czytamy w materiałach propagandowych Towarzystwa. - Ziemia przyśpieszająca w ruchu okrężnym zachowywałaby się nie inaczej niż samochód na zakręcie: ruchome obiekty zsuwałyby się albo byłyby zrzucane całkowicie (ludzie i zwierzęta zachowywaliby się jak drobne monety lub kubek kawy na desce rozdzielczej samochodu). W ciągu dnia, kiedy rzeczy znalazłyby się po stronie Słońca, czyli po wewnętrznej stronie orbity, budynki byłyby zmiażdżone, a ludzie rozgnieceni jak koniki polne".
W Polsce już ten argument przerabialiśmy, i to dość dawno. W 1692 roku ksiądz Wojciech Tylkowski, autor popularnego wówczas dzieła "Uczone rozmowy wszystką prawie zawierające filozofię", obalał teorię Kopernika w bardzo podobny sposób: "Niektórzy uczą, że słońce we srzodku świata stoi, a ziemia około niego biega, ale to zdanie, jako przeciwne pismu Bożemu, od Kościoła św. jest potępione roku 1616, a ku temu gdyby ziemia miasto słońca biegała, rzucałoby budynkami i ludźmi jako kamień młyński, gdy co na nim położą, czulibyśmy też szum wielki wiatru zawsze i owszem musielibyśmy się palić, gdyż rzeczy w wielkim biegu grzeją się i nawet zapalają".
Popularność książki księdza Tylkowskiego w czasach saskich do dziś dla wielu polskich historyków jest świadectwem umysłowego upadku ówczesnych elit Rzeczypospolitej. Co w takim razie można powiedzieć o członkach stowarzyszenia z Lancaster w Kalifornii, którzy podobne poglądy głoszą dzisiaj?
Margines czy mainstream?
Oczywiście Towarzystwo Płaskiej Ziemi łatwo uznać po prostu za grupę maniaków. Byłoby dziwne, gdyby wśród 300 milionów mieszkańców Stanów Zjednoczonych nie znalazło się kilka tysięcy wariatów, którzy nie wierzą astronomom.
Aby wstąpić do stowarzyszenia, trzeba jednak angażować się w głoszenie jego poglądów. Sondaże dowodzą, że wielu Amerykanów wierzy w rzeczy całkowicie niezgodne z podstawową naukową wiedzą o świecie, a w tym, co wiedzą, są - delikatnie rzecz ujmując - poważne luki. W 2002 roku sondaż przeprowadzony na zlecenie prestiżowej National Science Foundation ustalił, że 30 procent Amerykanów wierzy w wizyty UFO, połowa nie wie, że Ziemia krąży dookoła Słońca, ile czasu jej to zajmuje (rok - podpowiadamy na wszelki wypadek), uważa, że antybiotyki zabijają wirusy (zabijają bakterie), i sądzi, że ludzie żyli w tych samych czasach co dinozaury (kilkadziesiąt milionów lat później). Równie fatalnie wypada wiedza o geografii - według sondażu National Geographic z 2002 roku tylko co trzeci Amerykanin potrafi znaleźć na mapie Ocean Spokojny, a w czasie wojny prowadzonej przez Stany Zjednoczone w Afganistanie (kiedy była na czołówkach wszystkich gazet i w wieczornych wydaniach wszystkich dzienników) tylko 17 procent było w stanie wskazać, gdzie ten kraj leży. Znaczna część Amerykanów nigdy nie była za granicą - poza Meksykiem czy Kanadą - a większość w ogóle nie ma paszportu.
Nie miejmy złudzeń: przeciętni obywatele innych krajów rozwiniętych też nie są omnibusami. Amerykanie jednak wypadają zdecydowanie najsłabiej - nawet w porównaniu z dużo biedniejszymi sąsiadami. Tylko 15 procent mieszkańców Stanów Zjednoczonych wie, że spalanie węgla, ropy naftowej i gazu ziemnego powoduje globalne ocieplenie - w porównaniu z 17 procentami przeszło 30-krotnie biedniejszych Kubańczyków, którzy często muszą zdobywać wiedzę w barakach pod palmą, a nie w nowoczesnych szkołach wyposażonych we wszystkie zdobycze techniki.
Jest to tym bardziej zaskakujące, że Stany Zjednoczone co roku przeznaczają na edukację ogromne sumy. I jeżeli wierzyć statystykom, z roku na rok są lepiej wykształceni: w 1990 roku co piąty Amerykanin miał skończony college, a 15 lat później - już co czwarty. To ojczyzna najlepszych uniwersytetów na świecie, kraj, który ponad 2,5 procent produktu krajowego brutto inwestuje w badania naukowe - w liczbach bezwzględnych najwięcej na świecie, proporcjonalnie więcej niż niemal wszystkie kraje świata (z wyjątkiem Japonii). W działach naukowych gazet z całego świata większość informacji zaczyna się od zdania: "Amerykańscy uczeni odkryli, że...".
Amerykanie nie pochodzą od małp
Osiągnięcia uczonych jednak nie przekładają się wcale na wiedzę przeciętnego obywatela Stanów Zjednoczonych. Najbardziej wymowny przykład stanowi kwestia teorii ewolucji. Według różnych sondaży od 45 do 60 procent Amerykanów wierzy, że Bóg stworzył świat i człowieka w jego obecnej postaci, tak jak to opisuje Biblia. W ciągu ostatnich kilku lat wzrosła liczba hołdujących tej wizji. Rację Darwinowi przyznaje tylko co trzeci! Po drugiej stronie Atlantyku jest odwrotnie: zaledwie kilkanaście procent Europejczyków wątpi w ewolucję.
Problem ewolucji stał się już tematem narodowej debaty. Bombę zdetonował prezydent Bush, który na początku sierpnia oświadczył, że w szkołach wszystkie teorie dotyczące pochodzenia życia należy przedstawiać na równych zasadach. Pozornie neutralne sformułowanie wywołało ogromną awanturę: trafiło na czołówki gazet, a oburzeni naukowcy pisali listy protestacyjne. Chodziło o poparcie, którego w ten sposób Bush pośrednio udzielił zwolennikom tak zwanej teorii inteligentnego projektu. Nie są oni kreacjonistami w starym stylu twierdzącymi, że Bóg zakończył stwarzanie świata - jak wyliczył w XVII wieku anglikański biskup James Ussher - dokładnie 23 października 4004 roku przed narodzeniem Chrystusa.
Zwolennicy inteligentnego projektu uważają, że teoria ewolucji nie wyjaśnia ani złożoności i różnorodności życia na Ziemi, ani też powstania ludzkiej świadomości. Zakładają więc, że ewolucja jest procesem sterowanym przez Boga, który może nie zaprogramował jej w najdrobniejszych detalach (są skłonni zaakceptować "ewolucję pomocniczą"), ale wytyczył jej kierunek i cel, a jest nim człowiek. Z ich punktu widzenia Darwinowska teoria degraduje człowieka, ignorując jego wymiar duchowy, i sprowadza całe życie do materii, powstałej w dodatku w sposób przypadkowy.
Nieoczekiwanego wsparcia udzielił im niedawno wpływowy katolicki duchowny, wiedeński kardynał Christian Schönborn - w opublikowanym w "New York Timesie" eseju zasygnalizował możliwe usztywnienie stanowiska Kościoła w sprawie ewolucji, chociaż Jan Paweł II uważał ją za w pełni możliwą do pogodzenia z wiarą.
Kłopot z teorią inteligentnego projektu polega na tym, że w ogóle nie jest teorią naukową, bo nauka - według obowiązujących dziś standardów - nie ma narzędzi, aby ją potwierdzić lub jej zaprzeczyć, ale z pewnością jest inteligentnym projektem w dziedzinie public relations. Sukces jej twórców i propagatorów z prywatnego Discovery Institute w Seattle polega na tym, że zdołali zaprezentować ją Amerykanom jako wiarygodną alternatywę dla teorii ewolucji, nielubianej i zawsze co najwyżej z trudem tolerowanej przez religijnych konserwatystów.
Losy Discovery Institute, głównego ośrodka popierającego teorię inteligentnego projektu, dobrze pokazują, jak niewiedzę przeciętnych Amerykanów można przekształcić w polityczne zwycięstwo. Instytut założyło kilku działaczy politycznych za pieniądze konserwatywnych biznesmenów i filantropów, między innymi miliardera Richarda Mellona Scaife'a, siostrzeńca sławnego przemysłowca i bankiera Andrew Mellona, od lat szczodrze finansującego skrajne skrzydło Partii Republikańskiej.
Od 1996 roku instytut wydał 3,6 miliona dolarów w grantach sięgających 60 tysięcy rocznie, wspierając prace grupy "dysydenckich" uczonych, którzy zapragnęli obalić teorię ewolucji. Równocześnie instytut prowadzi publiczną kampanię: to między innymi dzięki niemu esej kardynała Schönborna trafił do rąk redaktorów "New York Timesa", a w połowie sierpnia rada edukacji stanu Kansas zaakceptowała nowe programy nauczania zniechęcające szkoły do wykładania teorii Darwina. Według National Science Foundation Discovery Institute brał udział w większości z 78 konfliktów o ewolucję w 31 stanach, jakie miały miejsce od czasów wygranych przez George'a Busha wyborów prezydenckich w listopadzie zeszłego roku. Instytut dofinansował wydanie i wypromował ponad 50 książek o inteligentnym projekcie, w tym wiele podręczników szkolnych.
Nie pomogły drukowane w liberalnych gazetach listy z protestami wybitnych uczonych piszących, że inteligentny projekt to tylko próba wprowadzenia do szkół kreacjonizmu tylnymi drzwiami, i powołujących się na setki dowodów poświadczających prawdziwość teorii ewolucji. Do debat w mediach - od ,New York Timesa" po CNN - zaprasza się na równych prawach naukowców i zwolenników inteligentnego projektu. Dla nich to już ogromny sukces.
Kłopot ze szkołami
Zwolennicy płaskiej Ziemi i teorii inteligentnego projektu nie są sami. Aktywnie działają także ruchy budowania perpetuum mobile, które tworząc urządzenie niewymagające dostarczania mu energii, chcą obalić podstawowe prawa termodynamiki. Istnieje ruch Ziemi kwadratowej - jego zwolennicy powołują się na cytat z Apokalipsy według świętego Jana i twierdzą, że wszyscy jesteśmy ofiarami spisku naukowców i pilotów samolotów pasażerskich wtłaczających ludziom do głów absurdalną tezę, że Ziemia jest okrągła (kiedy samolot przelatuje nad kantami, piloci kłamią, że to turbulencje).
Przykłady pseudonaukowych teorii - mniej lub bardziej poważnych - łatwo można mnożyć. W wielu dziedzinach niewiedza ma jednak poważne polityczne konsekwencje. Niedouczenie Polaków, Togijczyków czy mieszkańców wysp Tonga to przede wszystkim problem dla nich samych. Niewiedza Amerykanów to problem dla świata. Świetnie ilustruje to kwestia globalnego ocieplenia. Stany Zjednoczone, stanowiąc cztery procent populacji świata, odpowiadają za ponad jedną trzecią emisji gazów cieplarnianych - ale Amerykanie o tym nie wiedzą. Według lipcowego raportu firmy badawczej Knowledge Networks prawie trzy czwarte uważa, że robią "tyle, ile trzeba, albo więcej, niż trzeba", żeby zmniejszyć emisję, i że nie szkodzą środowisku bardziej niż inne kraje. Pozwoliło to prezydentowi Bushowi bez żadnych wewnętrznych kłopotów odrzucić protokół z Kioto nakładający na Stany Zjednoczone obowiązek zmniejszenia ilości gazów cieplarnianych wydalanych do atmosfery jako szkodliwy dla amerykańskiej gospodarki. Wszystkie pozostałe potęgi uprzemysłowionego świata zaakceptowały porozumienie z Kioto i próbują wcielić je w życie.
Skąd bierze się powszechna ignorancja w jednym z najbogatszych krajów świata, ojczyźnie komputerów, Internetu, energii atomowej i tysięcy innych ważnych odkryć i wynalazków?
Pierwsza teoria - do której zwolenników można zaliczyć znaczną część liberalnych (czyli w europejskim rozumieniu lewicowych) komentatorów amerykańskiego życia społecznego, na przykład Thomasa Friedmana z "New York Timesa" - głosi, że te aberracje to wynik niskiego poziomu amerykańskich szkół publicznych, drogich (ponad pięć tysięcy dolarów na ucznia rocznie) i nieefektywnych. W międzynarodowych badaniach ich uczniowie regularnie osiągają znacznie gorsze wyniki z matematyki, geografii i nauk przyrodniczych od ich europejskich czy azjatyckich kolegów - także z Polski, Węgier czy Iranu. Stany Zjednoczone to jedyny kraj rozwinięty, w którym większość absolwentów szkół średnich potrafi porozumiewać się tylko w jednym języku - rodzimym (co niekoniecznie oznacza angielski). Jak się okazuje, można więc być niezwykle wydajnym pracownikiem i specjalistą w swojej dziedzinie (projektantem komputerowych czipów, bankowcem czy sprzedawcą samochodów), wiedząc bardzo niewiele o wszystkim, co wykracza poza wąską specjalność.
Amerykański system edukacyjny jest znacznie mniej scentralizowany niż na przykład francuski czy polski. Publiczne szkoły w znacznym stopniu utrzymują się z lokalnych podatków, co w praktyce oznacza, że w dzielnicach zamieszkanych przez biednych mają najgorszych nauczycieli i kiepskie wyposażenie. Ta zależność jest tak silna, że poziom okolicznych szkół publicznych - mierzony wynikami w testach - ma bardzo duży wpływ na ceny nieruchomości (warto zapłacić więcej za dom w rejonie dobrej publicznej szkoły, bo nie trzeba będzie wówczas płacić za drogą prywatną. Znakomitą edukację oferują szkoły prywatne, do których według sondażu przeprowadzonego przez konserwatywną Heritage Foundation w 2004 roku aż dwie trzecie Amerykanów chciałoby wysłać swoje dzieci. Jednak chodzi do nich tylko co dziesiąte dziecko, bo tylko najzamożniejszych na nie stać. Szkoły prywatne mają dużą swobodę w kształtowaniu programów. Programy szkół publicznych ustala się na poziomie stanu - są również podstawy programowe. Dlatego w konserwatywnym Kansas uczeń publicznej szkoły może usłyszeć o ewolucji zupełnie co innego niż w liberalnej Kalifornii.
Równie zróżnicowane są uniwersytety. Drogie i bogate prywatne uczelnie ze ścisłej światowej czołówki sąsiadują z biednymi stanowymi uczelniami, których poziom jest katastrofalnie niski. Anglosaski model kształcenia uniwersyteckiego zostawia także znacznie większy wybór zajęć studentowi niż europejski czy azjatycki - do tego stopnia, że na niektórych uniwersytetach można na przykład zostać filologiem klasycznym, nie ucząc się greki.
Uczelnie są także niesłychanie podatne na wahania rynku pracy, co może być dobre dla absolwentów, ale w dłuższej perspektywie może okazać się kłopotliwe dla gospodarki. Kiedy sektor wysokich technologii załamał się w 2001 roku, natychmiast spadła liczba informatyków kształconych przez uczelnie, bo zmniejszyły się zarobki absolwentów. W efekcie amerykańskie uczelnie edukują coraz więcej prawników i specjalistów od marketingu, a coraz mniej inżynierów potrzebnych w przemyśle, bo ci pierwsi mają lepsze finansowe perspektywy. Jeszcze w latach 70. w Stanach Zjednoczonych uczelnie opuszczało więcej inżynierów niż w Europie, dziś to Europejczycy kształcą ich o połowę więcej. Od kilku lat spada także liczba doktoratów, zwłaszcza z nauk technicznych. Według The National Center for Education Statistics jeszcze w 1970 roku amerykańskie uniwersytety kształciły co drugiego naukowca z tytułem doktora na świecie. W 2010 tylko co siódmy zdobędzie tytuł na uczelni w Stanach Zjednoczonych.
Co jest nie tak z Kansas?
Podatność na pseudonaukowe aberracje może mieć także głębsze podłoże. Zwolennikiem takiej teorii jest liberalny publicysta Thomas Frank, autor bestselleru ,Co się dzieje z Kansas? Jak konserwatyści zdobyli serce Ameryki" ("What's the matter with Kansas? How conservatives won the heart of America"). Dla Franka Kansas jest przykładem stanu, w którym wybory powinni wygrywać Demokraci, bo większość mieszkańców stanowią kiepsko opłacani i nisko wykwalifikowani pracownicy, którzy znacznie skorzystaliby na rozbudowie federalnych programów społecznych. Tymczasem Kansas regularnie zachowuje się z punktu widzenia własnych ekonomicznych interesów nieracjonalnie, głosując na Republikanów, którzy obiecują, że te programy zlikwidują, ale są ostentacyjnie wierzący i obyczajowo konserwatywni. Dlaczego? Odpowiedzi można szukać w przeszłości. Już Alexis de Tocqueville, francuski arystokrata i teoretyk polityki, który podróżował po Stanach Zjednoczonych ponad 170 lat temu, zauważył związek między praktycznym podejściem do życia Amerykanów - ich przywiązaniem do produkcji i zdobywania dóbr materialnych - a ich głęboką religijnością. Tocqueville w swoim klasycznym dziele "O demokracji w Ameryce" notował, że Ameryka nie stworzyła własnej szkoły filozoficznej, a każda niepraktyczna wiedza większości jej obywateli wydaje się obca. Ich potrzeby duchowe zaspokaja przy tym żarliwa religijność. "W amerykańskim społeczeństwie spotyka się ludzi o fanatycznej i niemal dzikiej duchowości, których prawie nie ma w Europie" - pisał. Pierwszymi osadnikami w Stanach Zjednoczonych byli protestanccy purytanie, dla których słowo Boże z Biblii - rozumiane literalnie - było fundamentem wiedzy. Ten spadek ciąży na amerykańskich wyborach do dzisiaj.
Towarzyszy mu, również wywodząca się od podbijających kontynent pionierów, niechęć do formalnych autorytetów i państwowej władzy. W demokracji nie ma poglądów lepszych lub gorszych, każdy ma prawo do własnych. "Równość wywodzi się z tego, że każdy pragnie wydawać sądy samemu" - pisał Tocqueville. Zgodnie z tą tradycją zwolennicy płaskiej Ziemi mogą wiedzieć, że postępują wbrew całemu naukowemu establishmentowi. Dlaczego mamy słuchać jajogłowych? Każdy ma przecież prawo do własnego zdania. Więcej, każdy ma prawo do głupoty. Tak rozumiany indywidualizm jest wręcz sankcjonowany przez państwo i jego instytucje prawne. To one zdejmują z przeciętnego człowieka znaczną część odpowiedzialności za własne życie w sprawach małych i dużych, na przykład wymagając (pod sankcją gigantycznych odszkodowań, aby na kubkach z gorącą kawą drukowano ostrzeżenia przed groźbą poparzenia, a na pralkach - że nie należy w nich czyścić ani dzieci, ani kotów.
Dlaczego szerząca się wśród amerykańskiego społeczeństwa ignorancja w zakresie podstawowej wiedzy o świecie musi niepokoić? Ponieważ dla żadnego zakątka świata nie jest obojętne, jaka jest Ameryka i jacy są Amerykanie. Nie możemy liczyć na to, że rządzący będą podejmowali racjonalne decyzje, skoro wybierają ich obywatele, którzy sami uciekają od racjonalności i odpowiedzialności. Cywilizację Ameryki zbudowała odwaga, nauka i demokracja. I wiara. Ale nie głupota.
Janina Karpińska
***
Winny producent -
Choć opowieść o praniu w pralce kota stała się już legendą i trudno zweryfikować jej prawdziwość, Ameryka słynie z traktowania konsumentów jak niebezpiecznych głupków. Wystarczy wziąć do ręki wyprodukowane w USA wino musujące. Tam gdzie w Europie znajdują się folia i druciki osłaniające korek, w Stanach mamy całą historyjkę obrazkową. Konsument dowiaduje się z niej, że podczas otwierania wina korka nie należy kierować w stronę oczu ani celować nim w innych ludzi. Jest też informacja o tym, że nie wolno potrząsać butelką i że korek leci z dużą szybkością. Samo metalowe zabezpieczenie korka też nie przypomina europejskiego szkieletu z drucików - to bezpieczna w użyciu blaszka, którą nie sposób skaleczyć się w palec.
Czy producent wina ma swoich klientów za idiotów? Raczej za groźnych przeciwników. Gdyby zdarzyło się, że w wyniku trafienia winnym pociskiem ktoś doznał poważnego urazu, bez problemu mógłby wygrać w sądzie wielomilionowe odszkodowanie, tłumacząc, że nie miał pojęcia o zagrożeniu. Tymczasem wyrysowaną historyjkę zrozumieją wszyscy, nawet analfabeta, których w USA jest wedle różnych szacunków od 3 do 15 milionów.