W cyrku "Pod zdechłym łabędziem"
07.03.2006 07:28
Rafał A. Ziemkiewicz / INTERIA.PL
Ależ nam władza urządziła show, żeby pokazać, jak bardzo dba o nasze zdrowie. Dwa, trzy zdechłe łabędzie, a cyrk na całego! Policyjne patrole blokują wejścia i wjazdy na bulwar. Sztab kryzysowy obraduje w permanencji (w Toruniu; przy okazji pochwalił się ktoś, że w Warszawie taki sztab obraduje co drugi dzień, choć tu jeszcze niczego nie znaleziono).
Na obrady w szybkich abcugach przybywa zaraz premier, co wpływa na sztab mobilizująco: nie dość zamknięcia bulwaru i jedynego w mieście mostu, jeszcze na trzy kilometry wokół ptasiego truchła zostaje wyznaczona strefa sanitarna. A na granicach strefy - maty nasączone środkiem odkażającym.
W zabawę ochoczo włączają się media - dwie telewizje relacjonują panikę na żywo. I w tych relacjach, i we wszystkich możliwych dziennikach bez ustanku powtarzają się zaklęcia: proszę nie wpadać w panikę! Ptasia grypa jest chorobą ptaków, a nie ludzi! Nic państwu nie grozi!
Pękać ze śmiechu! Skoro ptasia grypa jest chorobą ptaków, a nie ludzi, to po jakiego grzyba te policyjne blokady na moście? Żeby zatrzymywać gołębie i kaczki, czy żeby uprzykrzać życie dwunożnym mieszkańcom miasta? A te idiotyczne maty? Funduję konia z rzędem każdemu, kto widział, żeby sobie o nie dezynfekował łapy jakiś łabędź!
Wszystko to od niedzieli. Dlaczego od niedzieli - spyta ktoś naiwnie - bo w niedzielę te łabędzie znaleźli? Nie, znaleziono je w czwartek. Piątek, sobota, niedziela - trzy dni jak obszył. Przez te trzy dni wirus mógłby na piechotę dojść do Szczecina, nie tylko do granic świeżo wytyczonej "strefy sanitarnej". Mógłby, gdyby dożył.
A ile żyje taki wirus? Odpowiedź znajduję w wywiadzie z docentem Władysławem Gutem, wirusologiem, czyli specjalistą jak najbardziej od tej sprawy. Otóż na wolnym powietrzu wirus istnieje przez... dwadzieścia minut. Dwadzieścia minut!!! Cholerny łabędź musiałby komuś kichnąć prosto w nos, żeby go zarazić! Oczywiście, w odchodach czy zanieczyszczonej przez chore ptaki wodzie wytrzymuje dłużej. Stąd uzasadniona obawa, żeby od ptaków wędrownych nie zaraził się drób, bo w stłoczeniu, w jakim się go dziś hoduje, groziłoby to katastrofą gospodarczą.
Ale mówimy o drobiu - po co te blokady drogowe, maty, strefy sanitarne? Po co? Żeby mieszkańców Torunia powstrzymać od ich ulubionego zwyczaju tarzania się na Bulwarze Filadelfijskim w ptasich odchodach i picia na surowo wiślanej wody? To może tak podesłać im jeszcze brygadę antyterrorystyczną, albo i rozlokować w mieście wojska pancerne, żeby z megafonów na czołgach ogłaszały: "Uwaga, nie ma żadnego powodu do paniki! To tylko choroba ptaków!".
Nie tak dawno, po wykryciu ptasiej grypy w bratnim NRD, jakiś urzędas wymyślił, żeby zamknąć przejście graniczne. W końcu ktoś mu wytłumaczył, że nawet niemieckie ptaki nie są aż tak zdyscyplinowane, żeby przekraczać granicę na cle - ale facet znalazł licznych naśladowców. Wiadomo, pierwsza, najświętsza zasada każdego urzędnika to OWD - Ochrona Własnej Domyślciesięczego. Żaden urzędnik nie chce się narażać, by go objechały media, a za nimi przełożeni, że się nie dość starał. Więc się na wszelki wypadek stara.
Nie ma pieniędzy na to, co najważniejsze, gdyby epidemia rzeczywiście dziesiątkowała polskie fermy - na ubój i utylizację ptaków, być może i na odszkodowania dla hodowców. Nie ma mocy przerobowych. Ale mamy maty - no to wykładać maty! Policja i straż miejska na drogi, blokady na most, kolczatki, godzina policyjna dla gołębi - niechaj Polska zna, jak się o nią dba!
Zamiast tego całego cyrku można było urządzić wielkie okadzanie miasta. Na ptasią grypę wpływ miałoby to dokładnie taki sam, a o ile taniej. I na dodatek z podkreśleniem lokalnej specyfiki!
Rafal Ziemkiewicz