Temat wydał mi się odpowiedni, aby podzielić się pewnym przeżyciem.
Mknę dzisiaj drogą, deszczowa pogoda i zachmurzone niebo powoduje senność. W radiu nagle rozbrzmiewa utwór
który momentalnie cofa mnie do minionego dzieciństwa i włącza sentyment za utraconym, beztroskim czasem spędzonym w gronie osób, których w przeważającej liczbie nie widziałem od kilkunastu lat, a niektórych nie ma już wśród żywych, czasie spędzonym w miejscach, których nie ma już na mapie, zmurszałych, zniszczonych lub zmienionych na tyle, że całkowicie zatraciły swój charakter (trawniki zamieniły się w kostkę brukową, wydeptane z podwórkowymi kumplami ścieżki zarosły lub zostały zalane asfaltem, budynki straszą nagością wystających prętów zbrojeniowych i rdzawych cegieł, lub wręcz przeciwnie - odnowione wydają się pustą, napompowaną ślicznotką na czerwonym dywanie), a ich ukształtowany w umyśle obraz zderzony z rzeczywistością pogłębia żal. I tak z głową bombardowaną wspomnieniami i przepełnioną mimo wszystko miłym uczuciem refleksji, przekraczam dozwoloną prędkość i z umysłowego paraliżu budzi mnie flesz fotoradaru. O dziwo, nie jestem zły, myślę sobie: pieprzyć to, warto było.
Rada: Słuchajcie w samochodzie tylko własnych kompilacji, nigdy radia, bo nie wiadomo, kiedy znajomy utwór zaatakuje znienacka wasz umysł