Praktycznie nigdy nie dopadła mnie tak zajebiście wielka kumulacja pecha jak dzisiaj. Oczywiście podczas całego dnia towarzyszył mi mega-wku**, ale kiedy jestem już w domu to cała sytuacja mnie bawi, ale po kolei:
O 16 zadzwoniła do mnie starsza, żebym zszedł i pojchełał z nią gdzieś coś zjeść na obiad. Oczywiście musiała zataić przede mną, że przy okazji musi zahaczyć o oddalone o 150 km miasto załatwić coś w pracy. I tak nie miałem co robić zbytnio, więc mnie to aż tak bardzo nie zabolało. Ale, ale! W drodze powrotnej 100 km od domu zjebał się samochód w szczerym, ku***, polu.

Nie chcę mi się wdawać w szczegóły co się zjebało, ale w każdym razie aby jakoś się doczłapać gdziekolwiek trzeba było co kilkaset metrów wysiadać i bawić się w bebechach pod maską.
No, ale to przecież za mało.

Zrobiło się ciemno i samochód padł na stałe. Matka zaczęła panikować, bo automat i z holowaniem nie da rady (poza tym nie wiedziała, że ma haczyk w bagażniku), a laweta jest popiździale droga. No, ale przecież to jest za mało.

Samochód obiegło stadko jakichś dzikich zasranych psów, a zjedzony po drodze posiłek zaczął owocować zajebistą biegunką.

Super- je**na dzicz, psy, sraka i niedziałający samochód 100 km od domu.
W końcu trzeba było zadzwonić po lawetę, która jechała, bagatela, prawie dwie godziny, bo na drodze były zmiany organizacji ruchu związane z budową drogi co równało się z korkami. Kolejne dwie godziny powrotu i oto jestem - po 9 i pół godzinach wycieczki na obiad.
