Wysoki poziom trudności jest dobry wtedy, gdy wystawia na próbę umiejętności gracza, a nie jego cierpliwość. Fajne pod tym względem jest Ninja Gaiden - tam nic nie dzieje się przypadkiem, jak dobrze znasz przeciwników, masz nieludzki refleks, a wszystkie możliwe kombinacje ciosów opanowałeś do perfekcji, to żaden wróg nie będzie stanowił problemu. Najlepszym dowodem niech będzie filmik, na którym typ rozwala każdego bossa bez najmniejszej straty życia
Kosmos, a jednak do zrobienia. A na przykład Liberty City Stories jest o tyle trudne, że jak cię zabiją (w późniejszym etapie gry), to szkoda całego kolekcjonowanego arsenału - trzeba robić load game. Wrrr. Bolączka wszystkich GTA - jakby nie można było dać możliwości przechowywania broni w domu
No i to cholerne wpadanie do wody... była jedna misja, w której trzeba było rozwalić łódź jakiegoś gangola. Wykonałem ją, podpłynąłem do brzegu, wysiadłem i plum! dwie sekundy i jestem na dnie
Całą misje szlag trafił. No i weź tu sie człowieku nie zdenerwuj.
„Uczciwie” hardkorowe jest Amplitude. Kurde, za tę grę mógłbym dać sie pociąć. Nie jest tak, że animacja przytnie i przez to przegrywam. Nie jest tak, że głupie błędy programistów czy jakieś chore patenty decydują o mojej porażce. Wszystko zależy tylko i wyłącznie od ‘skila’ – od tego, ile poświęcam na trening i jak dobrze znam daną piosenkę. Nie lubię gier, do których potrzebne jest więcej szczęscia, niż faktycznych umiejętności (bye bye soul calibur 2). Tak samo jest z Tekkenem czy VF – nie ma bata, żeby kapuściarz wygrał z naprawdę dobrym zawodnikiem. Innymi słowy – gra ma być dobrze napisana. Bez losowości.
Wkurza mnie też backtracking i liniowość. Np. taki Riddick - gra jest do rozwalenia w kilka godzin, ale cholera, wole to, niż przez miesiąc grać w tytuł, w którym nic sie nie dzieje! Escpae from Buthcer Bay jest od początku do końca naładowany akcją, dochodzą nowe elementy, zmieniają się lokacje (od więziennych celi, przez kanały, podziemia i bóg wie co jeszcze) - no nie ma szans sie nudzić! To samo w God of War. Wczoraj przeszedłem grę drugi raz i wiecie co? Mam ochotę na więcej! Prawda, że poziom trudności jest nieco za niski, ale akcja od początku do końca, masa niespodzianek i GENIALNYCH pomysłów autorów sprawiają, że ciężko odessać się od pada.
Nie lubię też, gdy gra jest za wolna. Splinter Cell. Rozumiem, że jest to świetna produkcja, ale ja po prostu nie moge 10 minut kisnąć w cieniu, by w końcu wyskoczyć i podciąć typowi gardło. A potem bawić się w chowanie ciała, po drodze rozbrajając 348907 alarmów i kombinując co tu zrobić, aby nikt mnie nie przyuważył ani nie usłyszał. Wolę wyskoczyć zza winkla, wystrzelać worek amunicji, zostawić za plecami wypatroszoną armie i wio dalej. Pod tym względem trochę denerwujący jest Dragon Quest VIII. Gra jest naprawdę genialna i przez 30 godzin z nią spędzonych zdążylem ją pokochać jak własną mamę, ale zdecydowanie niepozytywne jest to, że aby gdzieś dojść (nawet względnie blisko) trzeba wygospodarować sobie mnóstwo czasu. Walki, walki i jeszcez raz walki. Trzy kroki i od razu wyskakuje banda pajaców nieświadoma mojego levelu
Same pojedynki są fajne, dynamiczne, ale występują w takiej ilości, że potrafią nielicho wkurzyć. Jeszcze jak cały czas jest łatwo, a nagle niewiadomo skąd wezmą się tańczące diabełki, które w kilku turach wycinają w pień całą moją drużynę, to już w ogóle.
Strasznie uciążliwe jest również przechodzenie tego samego fragmentu gry po kilka razy. Ma być wartko, szybko i bezboleśnie (co nie znaczy, że łatwo!) – a nie to, co na przykład w MoH Europea Assault, gdzie dochodzę do połowy levelu, zabjią mnie i musze wszystko przechodzić od nowa. A wiedzcie, że misje w tej grze są naprawdę długie i często wymagające. Tu znowu kłania się God of War. Jak wpadnę do dziury, to nie zaczynam od save’a, oddalonego o pół godziny drogi, tylko właśnie od feralnej przepaści. To lubię. Jestem człowiekem biznesu i nie mam czasu, żeby godzinę babrać się z jednym fragmentem. No.
No, to ja skończyłem