Tak teraz mówisz. Nie wierzę, żeby Ci było milej uczyć się termodynamiki, liczyć jakieś ch**owe tłoczki, mechaniki płynów i innego gówna przy okazji będąc traktowanym jak śmieć/półgłówek (choć może na filologii też tak traktują?). BYĆ CZY MIEĆ ŻYDY
Prawda jest taka, że tam się stawia na samorozwój. W sensie wykładowca zakłada, że rozkminiasz sobie rzeczy w wolnym czasie, bo lubisz. No i czasem wykład o xyz zmieni się nagle na wykład o abc, bo jednak np. literatura to szeroka sprawa.
Jednakże, all in all, jak nie masz zamiaru robić doktoratu albo nie jesteś na jakieś ciekawej filologii to w zasadzie lepiej przecierpieć 5 lat i kosić trójeczkę na rękę w byle robocie niż cieszyć się jak idiota z chujowej roboty w korpo (bo skończyłeś lepiej niż większość twoich studento-ziomali). Nie powiem, większość rzeczy na studiach naprawdę sprawiała mi przyjemność. To były ciekawe rozkminy i bardzo się dobrze czuję z tym, że mogłem się o tym wszystkim dowiedzieć, bo w większości przypadków nie miałem podejścia typu: "byle to zdać".
Teraz jak żyję za swoje, na "swoim", to mogę z ręką na sercu powiedzieć, że nie tęsknię za studiami. Jedyne za czym czasem mam lekką nostalgię to powrót o 6 rano do domu i wyje**ne na kolejny dzień. Co w sumie nie było jakieś superelo, bo na szczęście w liceum też tak mogłem.
To trochę śmieszne, bo moje życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej gdyby nie jakieś dosłownie 5 minut rozmowy przez telefon. Żyłbym gdzie indziej, mialbym pewnie inną laskę, inną pracę, inny dyplom, w zasadzie wszystko wyglądałoby inaczej...