Z końcem 2021 roku na rynku pojawiła się produkcja, która mimo swojej pozornej prostoty zarówno pod względem gameplayu, jak i oprawy graficznej, odniosła spory sukces, w czym także pomogła niewielka cena startowa na poziomie ok. 20 zł. Mowa oczywiście o Vampire Survivors, grze, którą możemy zaliczyć do gatunku roguelite/bullethell, gdzie wybierając jedną z postaci o określonych umiejętnościach, musimy przetrwać jak najdłużej, lub do wyznaczonego czasu, ścierając się z nieustającymi falami przeciwników.
Na fali popularności tej pozycji, z czasem pojawiły się nowe gry utrzymane w podobnym, równie prostym co i wciągającym trybie rozgrywki. Kawałek tego tortu postanowili wykroić także deweloperzy ze studia Gamesfarm wraz ze swoją grą Jotunnslayer Hordes of Hel. Już sam tytuł sugeruje, że będziemy mieli tutaj do czynienia z produkcją w klimatach nordyckich. Nie jest to jednak jedyny wyróżnik Jotunnslayera, zatem zapraszam do recenzji, gdzie postaram się ten temat rozwinąć.
Droga do Valhalli, którą trzeba sobie wyrąbać
W Jotunnslayerze naszym podstawowym zadaniem jest rzecz jasna przetrwać, a przy odrobinie szczęścia, zabić Jotuna i tym samym otworzyć sobie bramę do kolejnej mistycznej krainy. Nie jest to jednak tak proste zadanie. Aby móc podejść do walki z bossem mapy, musimy wpierw wykonać kilka zadań. Ich ilość oraz trudność jest uzależniona nie tylko od wybranego poziomu trudności, ale i samej krainy.
Do tego dochodzi jeszcze określony limit czasu, w którym musimy się zmieścić z wykonaniem questów. Także nie tylko przetrwanie się liczy, ale i parcie do celu, ścigając się z czasem. Przy tym wszystkim trzeba rzecz jasna jeszcze walczyć i nie dać się zabić. Połączenie tych czynników jest esencją Jotunnslayera i stanowi doskonałe wyzwanie do stałego powracania do tytułu.
Pierwsze starcie rozpoczynamy w mroźnym Jotunheimie, mając na start do wyboru tylko jedną klasę postaci, czyli walczącego wręcz Berserkera. Każda z postaci wyróżnia się odmiennym stylem walki i charakterem rozgrywki. Grając tym nordyckim wojownikiem, bardzo opłaca się podejmowanie ryzyka, do którego jesteśmy poniekąd zmuszeni, ze względu na ograniczony zasięg ataku wręcz.
Co jednak istotniejsze, ta klasa potrafi wpadać w szał, zwiększając czasowo swoje statystyki, szczególnie gdy poziom zdrowia robi się niebezpiecznie niski i otrzymujemy obrażenia. Mimo iż jest to pierwsza, tzw. podstawowa postać, grało mi się nią najprzyjemniej i do zmiany rozgrywki zmusiła mnie dopiero ostatnia plansza.
Poza wspomnianym wikingiem, w grze możemy odblokować jeszcze pięć innych postaci. Od delikatnej, lecz potężnej wieszczki, poprzez krasnoluda, na upadłej walkirii kończąc. Co istotne, do każdej z nich mamy dopasowane inne umiejętności klasowe, które będą się sprawdzać lepiej na innych mapach czy poziomie wyzwań. Dlatego też taki krasnolud będzie niezwykle odporny na ataki, świetnie sprawdzając się w wąskich przejściach.
Z kolei taka walkiria, dzięki niezwykłej mobilności i zdolności odrodzenia, może z sukcesem poprowadzić nas do zwycięstwa, nawet w beznadziejnej sytuacji. Każda z dostępnych opcji jest na tyle unikalna, że z powodzeniem zapewniają wystarczającą odmienność rozgrywki, stale zachęcając do eksperymentowania. Skoro o tym już mowa, przejdźmy do systemu rozwoju postaci, w którym trochę kombinowania nie zaszkodzi.
Wojownicy z boskiej łaski
W walce z siłami Hel sama siła wybranego przez nas bohatera nie wystarczy, szczególnie że mamy do czynienia ze stworami z mitycznych krain, które przemierzamy. Dlatego też, po zdobyciu odpowiedniej ilości doświadczenia z ubitego plugastwa, mamy możliwość awansowania i dokonania wyboru ulepszenia postaci. Możliwości nie ograniczają się tylko do zdolności wybranej przed rozgrywką klasy, ale i umożliwiają zdobycie boskiej łaski. Pojawiają się wówczas takie mistyczne postacie jak Thor, Odyn, Loki czy Freja.
Każde z bóstw może nas obdarzyć unikalnymi umiejętnościami czy łaskami właśnie, zbieżnych z rolą, jaką dany bóg reprezentuje. Dla przykładu wybór Thora może nam zapewnić zdolności związane z błyskawicami, które są nie tylko potężne, ale i rozchodzą się na kolejnych, bliskich siebie przeciwników. Oczywiście nie warto się trzymać tylko jednej utartej ścieżki. Gra poprzez bardzo ciekawie zaprojektowane zdolności zachęca do eksperymentowania, łączenia łask kilku ikon, co może potęgować pożądane przez nas efekty i tym samym, uczynić nas potężnymi (a przynajmniej dość silnymi do przetrwania jeszcze kilku minut).
Należy jednak podkreślić, że Jotunslayer nie bez powodu zahacza o gatunek roguelite. Wybory, o których wcześniej wspomniałem, nie są nielimitowane i dostępne w pełnej puli. Przy każdym awansie do wyboru mamy od dwóch do trzech opcji, które są wybierane przez grę losowo. Może się więc zdarzyć, że upragniony przez nas awans, który ma nam dodać krzepy, okaże się niewiele warty, gdy z dostępnych opcji nie będzie niczego, co nas interesuje, lub na podstawie czego chcemy rozbudować zdolności bohatera.
Tutaj na szczęście twórcy wyciągają do nas swoja dłoń, ale w ograniczonym zakresie, żeby nie było za dobrze! Od początku rozgrywki mamy możliwość do trzykrotnego przetasowania oferowanych zdolności i łask, oraz do zbanowania do końca rozgrywki tych, które nas nie interesują. Ograniczenie puli jest przydatne, gdyż dzięki temu szybciej możemy trafić na to, czego potrzebujemy.
Poza systematycznym wzmacnianiem naszej postaci poprzez walkę i levelowanie, na arenie co jakiś czas pojawiają się losowe obiekty jak skrzynie, które mogą obfitować w ograniczone czasowo "buffy", złote ptaki, których zabicie daje nam sztuki złota oraz jedzenie, uzupełniające pasek zdrowia.
Po co nam jednak złoto? Już wyjaśniam. Każda walka, zakończona zwycięstwem lub porażką, zawsze stanowi mały krok do przodu we wzmacnianiu naszej potęgi, czy możliwości. Wspomniane złoto konwertowane jest na punkty badań, które możemy wydać na stałe wzmocnienia, atrybuty czy ulepszenie obecnych w puli zdolności. Podział tychże jest rozbity na bóstwa oraz klasy postaci. Zebranie wystarczającej ilości punktów do zapełnienia wszystkiego to karkołomne zadanie, dlatego też w dowolnym momencie z poziomu menu rozwoju, możemy wydane punkty odzyskać i przeznaczyć je na inną opcję.
Zdecydowanie warto z tego korzystać, aby mieć jak największy potencjał w danej klasie oraz bóstwach, na których się aktualnie koncentrujemy, zmieniając je w razie potrzeby. Doceniam taką możliwość, gdyż znacznie ogranicza to grind i czas potrzebny na osiągnięcie pożądanego potencjału. Stały rozwój i walka to nie jedyne kwestie, jakie są w tego typu produkcji istotne. Dla wielu graczy równie istotną kwestią jest klimat czy warstwa audiowizualna. Sprawdźmy, jak na tym polu radzi sobie Jotunslayer.
A mogło być tak piekielnie mrocznie...
Jotunslayer powstał na silniku Unity, który w kwestii ogólnej oprawy graficznej prezentuje zadowalający poziom, wraz ze stylistyką zbliżoną do serii Diablo (w szczególności III części). Widząc ten tytuł po raz pierwszy podczas tegorocznego Digital Dragons w Krakowie, przez chwilę się zastanawiałem, czy to nie jest faktycznie jakiś klon diaboła. Nie byłem zresztą w tym osądzie osamotniony. Dzięki takiej stylistyce walka i korzystanie z umiejętności są niezwykle efektowne, ale brakuje w tym wizualnego finiszu. Co mam na myśli?
Każdy, kto grał kiedykolwiek w jakąś odsłonę Diablo, (do której to twórcy chcą się wizualnie upodobnić) pamięta niezwykle krwawe uśmiercanie przeciwników, rozrywane ciała i morze krwi. Niestety, tego w Jotunslayerze nie uświadczymy. Ta efektowna brutalność, która w Diablo robiła dobrą robotę i powodowała opad szczęki, została tutaj ograniczona do minimum. Tak jakby deweloperzy stanęli okrakiem, nie wiedząc, którą stronę obrać i jak ma ich gra się prezentować, co postawia spory niedosyt.
Całe szczęście twórcy postanowili to zrekompensować pod względem oprawy audio, choć i tutaj do ideału trochę brakuje. W grze wszelkie wypowiadane słowa są w języku norweskim, dbałość o przyłożenie się do mitologicznego lore krajów skandynawskich jest niepodważalne. Widać to w portretach, opisach bóstw, a także i oferowanych przez nich łaskach. Muzyka jest odmienna dla każdego poziomu, ale niestety, zaledwie jeden zapętlający się utwór na mapę zdecydowanie za mało.
Przy niskim poziomie trudności gdzie walka trwa do 10 minut, nie stanowi to problemu, ale jak gramy na trudnym lub nieskończonym poziomie trudności, (gdzie da się walczyć nawet ponad 30 minut i dłużej) to po dłuższym czasie jedna i ta sama nuta w kółko potrafi robić się frustrująca.
Szkoda, bo można było się tutaj pokusić o więcej. Ten sam niedosyt towarzyszył mi przy zadaniach, które mamy na mapie do wykonania. Różnią się od siebie trudnością i samym charakterem, od zabicia jednego mocniejszego przeciwnika, po obronę totemu czy przetrwanie burzy. No i w zasadzie wymieniłem już niemal wszystkie typy aktywności, mogło być tego trochę więcej.
Podsumowanie
Jotunslayer Hoders of Hel stanowi świetną alternatywę dla Vampire Survivors, będąc grą z potencjałem na więcej, oferując przy okazji kilka ciekawych rozwiązań. Na chwilę obecną jednak deweloperzy nie wykorzystali pełni możliwości swojej produkcji. Sam rdzeń rozgrywki jest niezwykle satysfakcjonujący, a nordyckie klimaty pasują tutaj doskonale. Tylko dlaczego gra jest tak przytemperowana pod kątem brutalności, to nie potrafię zrozumieć. Ten minus niestety kładzie się cieniem na odbiorze tej produkcji.
Wierzę, że twórcy postanowią trochę ten tytuł jeszcze rozwinąć, gdyż jest tutaj zdecydowanie pole do popisu. Na chwilę obecną sprawia jednak wrażenie niekompletnego produktu, co jest tym dziwniejsze, że znaleziono czas i środki na dodanie dodatkowo płatnej, zawartości kosmetycznej. Czy warto zatem zainteresować się Jotunem? Zdecydowanie tak, choć ja bym albo poczekał na jakąś obniżkę, bądź dodatkową zawartość, pod warunkiem że jej w ogóle doczekamy.
Za udostępnienie gry do recenzji, dziękujemy firmie Grindstone.
Podsumowanie





Dobra gra z niewykorzystanym potencjałem
Komentarze
Dodaj nowy komentarz: