Któż z nas nie marzył, aby zostać wilkiem morskim? Albo, żeby chociaż raz wcielić się w kapitana okrętu wojennego? W moim przypadku takie rozważania miały miejsce, ale z racji na chorobę morską i brak umiejętności pływania, pozostałem przy grach oraz symulatorach. Szczególne miejsce w moim sercu zajmowały produkcje pozwalające objąć kontrolę nad okrętem podwodnym, takie, jak chociażby legendarny Silent Hunter III oraz IV. Za fascynację tą dość nietypową gałęzią marynarki wojennej były odpowiedzialne dzieła kinematografii, takie jak "U-571" czy legendarny "Das Boot", którego wielokrotnie oglądałem z moim ojcem.
Przedstawienie grozy, strachu i perspektywy śmierci w metalowej puszcze znajdującej się głęboko pod wodą potrafiły być bardziej emocjonujące niż niejeden horror, tworząc dodatkowo jakieś wyobrażenie o tym, czego doświadczali marynarze w takich jednostkach. Po latach posuchy na rynku temat okrętów podwodnych w grach postanowiła podjąć ekipa z Deep Water Studio wraz z grą Uboat, wydaną przez dobrze znane na naszym rynku PlayWay. Symulator pierwotnie debiutował na PC z bardzo dobrymi ocenami, by we wrześniu tego roku pojawić się na konsolach. Jak poradzono sobie z portem produkcji, która jest skomplikowana w rozgrywce i wymaga dużej czytelności? Zapraszam do recenzji Uboat.
Misja - wierna symulacja
W produkcji Deep Water Studio możemy wziąć udział w wielu historycznych scenariuszach na przestrzeni wszystkich lat trwania drugiej wojny światowej. Zależnie od dokonanego wyboru, przyjdzie nam objąć dowodzenie nad innym typem U-boota, stąd też w początkowych latach wojny będą to drobne, dość toporne jednostki. Z czasem jednak Kriegsmarine otrzymywała coraz to nowsze typy okrętów, co ma odzwierciedlenie w wybranym scenariuszu kampanii.
Zanim na dobre wskoczymy do okrętu, by zatapiać alianckie statki, staniemy przed wyborem, który zdefiniuje rozgrywkę i związane z nią doświadczenia. W zakresie realizmu oraz stopnia zarządzania załogą gra zaprezentuje nam trzy predefiniowane ustawienia, od najbardziej zręcznościowych, po maksymalny realizm i brak jakichkolwiek uproszczeń. Mimo iż opcja pełnego realizmu brzmi bardzo kusząco, to całkiem szczerze mówiąc, granie w takim trybie na konsoli zdecydowanie nie jest przyjemnym doświadczeniem i nie mogę tego polecić. Do tego wątku wrócimy jednak nieco później.
Uboat z racji bycia symulatorem, kładzie spory nacisk na wierność doświadczeń i wykonywanych działań. Przed każdym rejsem mamy możliwość dokonywania zmian personalnych w załodze, czy rozdysponowywaniu punktów umiejętności dla już doświadczonych na morzu marynarzy. Możemy dodatkowo skonsultować się z oficerami pełniącymi nad nami swoje obowiązki i jeśli odnosiliśmy sukcesy w misjach, to za zdobyte punkty możemy poprosić ich o tzw. przysługi. W gruncie rzeczy chodzi o rozwinięcie zdolności naszej jednostki czy zapewnienia specjalnych dóbr od zapasów po lepszy sprzęt.
Nie można rzecz jasna przed wypłynięciem zapomnieć o skompletowaniu zapasów na drogę. Będzie to nie tylko paliwo, ale i żywność dobrej jakości jak sery, wędliny czy kiełbasy, które jednak nie mają zbyt długiego terminu przydatności. Dlatego też nie można zapomnieć o mniej lubianych, ale zdecydowanie bardziej odpornych na bieg czasu konserw, które mogą być doskonałą deską ratunku w razie przedłużającej się misji. Człowiek jeszcze nie wypłynął, a już tak wiele aspektów w kwestii realizmu twórcy uwzględnili. To zdecydowanie zasługuje na uznanie.
Ogrom żelastwa pełnego zaworów, przełączników i skomplikowanej maszynerii
W kwestii samej obsługi U-boota, nacisk na realizm bywa równie mocny, co ciśnienie zgniatające kadłub tonącego okrętu. Mimo że gra symuluje obsługę okrętu podwodnego sprzed ponad 80 lat, to zdając sobie sprawę, jak bardzo złożoną kwestią jest operowanie taką jednostką, nie można nie wyjść z podziwu. Dotyczy to zarówno marynarzy, którzy w rzeczywistości musieli całą tę skomplikowaną maszynę obsługiwać, a także tego, jak pieczołowicie twórcy te aspekty oddali.
Co mam przez to na myśli? Gdy zdecydujemy się na pełny realizm bez kompromisów, każda z pozoru błaha czynność osłania przed nami tajniki procesów, które się za nią kryją. Przykładowo, w razie wykrycia wrogiego okrętu, nie wystarczy się zanurzyć, wysunąć peryskop, wycelować i odpalić torpedy. Po wykryciu wroga i zanurzeniu (w celu uniknięcia wykrycia i tym samym zwiększenia szans na udany atak z zaskoczenia) musimy wytyczyć przewidywany kurs łodzi, która jest naszym celem.
Gdy to już się powiedzie, komory torpedowe trzeba zalać wodą, aby było możliwe ich odpalenie, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Nawet jednak to, w żaden sposób nie gwarantuje sukcesu. Jeżeli kąt nachylenia naszego okrętu, względem jednostki wroga będzie niewielki, to torpeda może się prześlizgnąć po kadłubie i do detonacji nie dojdzie. Kontakt jednak z pewnością przeciwnika zaalarmuje i albo spróbuje podjąć walkę (jeśli to okręt wojenny) albo też wezwie na pomoc uzbrojone statki oraz lotnictwo.
Jest to zdecydowanie niepożądany scenariusz, stąd bardzo duży nacisk jest kładziony na przygotowanie ataku i upewnienie się, że to na pewno dobry pomysł. Łódź podwodna to niebezpieczny zawodnik na morzu, do momentu, gdy posiada element zaskoczenia i jest w stanie się ukryć. Gdy te warunki nie są możliwe do spełnienia, to atak powinien być ostatecznością. Wszak nie zawsze chodzi o walkę, przede wszystkim każdy chce wrócić żywy do domu.
Stąd też operowanie okrętem podwodnym posiada silny pierwiastek survivalowy. Stałe pilnowanie zapasów żywności czy paliwa. Dbanie o morale i odpoczynek załogi przy jednoczesnym wzmożonym wysiłku i stresie, gdy wrogie jednostki operują nad powierzchnią wody, zrzucając bomby głębinowe. Do tego pod wodą nie można zostawać w nieskończoność ze względu na ograniczone zapasy tlenu i moc akumulatorów, która z czasem słabnie (pod wodą korzystamy z silników elektrycznych).
Ba, nawet jak się wynurzymy, to z automatu zapas tlenu się nie uzupełni, jeśli nie będziemy pamiętać o ręcznym uruchomieniu sprężarek. Trzeba mieć to na uwadze, bo nasi przeciwnicy pamiętają i będą krążyć nad nami tak długo, aż nie będziemy mieli innego wyjścia niż wynurzenie. Tutaj po raz kolejny w pełni doceniam ogrom wysiłku twórców, jaki włożyli w autentyczność i wierność realiom historycznym. Jak jednak wykonuje się wszystkie te czynności, gdy zamiast klawiatury i myszki sterujemy padem? No cóż, tutaj już tak wspaniale nie jest.
Fajny ten port, taki niedopracowany
Jako symulator, Uboat jest niewiarygodnie dopracowaną produkcją, w pełni zasługującą na swoje pozytywne oceny na Steam. Problem jednak polega na tym, że w przypadku portu na konsole, to zupełnie inna historia. Na konsoli sterujemy rzecz jasna padem, co powinno wymusić pewne zmiany w grze, w zakresie interfejsu oraz samej kontroli. Niestety jest to element, który został potraktowany po macoszemu, jakby był zrobiony tylko po to, aby móc tam produkcję wydać.
Mogę wysunąć bardzo ostrożne stwierdzenie, że nie sprawdzono należycie, jak będzie się grać w produkcję takiego formatu w formie, jaką finalnie otrzymaliśmy. Interfejs w żaden sensowny sposób nie został dostosowany do konsolowych warunków. Mam przez to na myśli zarówno beznadziejną czytelność, jak i nawigację, która sprawdza się, gdy używamy myszki i siedzimy przy biurku, blisko monitora.
Na konsolach jednak z ogólnej zasady gramy siedząc na kanapie, na dużym telewizorze z kilkumetrowym odstępem od ekranu, gdzie w obecnej formie, bardzo trudno się odnaleźć i z satysfakcją operować naszym U-bootem. Sterowanie padem po interfejsie, który jest rozsiany po różnych częściach ekranu to prawdziwa katorga i momentami naprawdę się zmuszałem, żeby dalej tak grać. W końcu odpuściłem, wpadając na pewien pomysł.
Skoro jest to port gry z PC, to podepnę myszkę i klawiaturę, przeniosę konsolę do biurka i może wtedy w końcu poczuję się jak prawdziwy kapitan. Była to równie genialna co naiwna myśl. Klawiatura co prawda działa, ale w menu próżno szukać opcji sterowania dla tego urządzenia, o podglądzie przypisanych klawiszy nie mówiąc. Wciskanie czego popadnie, aby się jakoś połapać, też nic nie dało, bo działało dosłownie kilka funkcji. Obecność myszki z kolei gra zignorowała całkowicie.
Mamy więc grę stworzoną pod komputery i przeportowaną na konsole. Nowe wydanie nie zostało należycie przygotowane pod tę kategorię sprzętu, ale za to usunięto z niego oryginalne sterowanie, żebyśmy się czasem nie poczuli jak gracze na PC. Niestety, ale port tej rewelacyjnej gry to totalna klapa. Sens zainteresowania się Uboatem będzie zależny od tego, czy we wspomnianych kwestiach dostosowania portu do warunków konsolowych cokolwiek się zmieni na lepsze. Przy tej okazji, poprawie mogłaby ulec także jakość oprawy graficznej, gdyż obecnie jest ona bardzo nierówna.
Z jednej strony mamy robiące fenomenalne wrażenie efekty wody, niezłe oświetlenie i rewelacyjne animacje przy zmianie widoku okrętu z zewnątrz, do wewnątrz. Łodzie są świetnie odwzorowane, a ruchy postaci w pełni oddają wykonywane czynności. Niestety z drugiej strony medalu mamy słabe wygładzanie krawędzi, przez co momentami gra wygląda jak z ery siódmej generacji konsol albo i gorzej. Dodajmy do tego problemy z kamerą, która przy ostrzejszych kątach potrafi zwariować lub siłowo zmieniać położenie, co bywa irytujące.
Kłopotliwy bywa także system nawigacji, bez którego rozgrywka w skali makro byłaby niesamowicie czasochłonna. Poprzez mapę możemy (co jest rekomendowane na długich dystansach) wyznaczać punkty docelowe i w ten sposób zaplanować ogólną trasę rejsu, dostosowaną do naszych zadań czy unikania zagrożeń. Czasem jednak się zdarzy, że mimo ustalenia trasy tak, aby omijała ląd i mielizny, to nadal na nie wpadniemy, co może całkowicie zablokować nasz okręt na dobre i zakończyć nasze morskie wędrówki.
Na domiar złego Uboat jest grą bardzo niestabilną. Wywalanie do menu konsoli zdarzało mi się w zasadzie podczas każdego posiedzenia, które trwało przynajmniej godzinę. To w połączeniu z czasochłonną rozgrywką, która po każdej takiej awarii mi się nie zapisywała, doprowadzało mnie na skraj szaleństwa. Być może ten port nie powinien wychodzić na światło dzienne tak wcześnie, a być może powinien nawet zostać tam, gdzie został przyjęty dobrze i sobie radzi, czyli na komputerach.
Podsumowanie
Uboat jest symulatorem wymagającym poświęcenia bardzo dużej ilości czasu. Dotyczy to zarówno zapoznania się z podstawami rozgrywki, jak i próbami osiągania postępów w scenariuszach. Z tego też powodu zdecydowanie nie jest to tytuł dla każdego, szczególnie w przypadku graczy konsolowych. Dlaczego? Konsola nierozerwalnie jest związana z bezobsługowością, możliwością szybkiego odpalenia jakiejś gry na jedną, dwie godzinki, gdzie błędy są rzadkością. Zwłaszcza takie, które uniemożliwiają sukcesywne dokonywanie postępów w grze.
To w połączeniu z kompletnym brakiem należytego przygotowania portu pod kątem sterowania oraz dostosowania interfejsu, z usunięciem opcjonalnej obsługi myszki i klawiatury, czyni ten tytuł niezwykle trudnym do polecenia w obecnej formie. Niestety ten stan portu całkowicie rujnuje cały wkład twórców i pieczołowitość w immersji i oddaniu realiów obsługi niemieckiego U-boota i drugiej wojny światowej. Jeśli jesteście graczami zarówno na PC, jak i konsolach, to zdecydowanie polecam się zainteresować wersją na komputery osobiste. Miejsce portu tej produkcji powinno spoczywać na dnie, tam gdzie większość wraków okrętów podwodnych.
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy firmie PlayWay.
Podsumowanie





Genialny symulator, beznadziejny konsolowy port
Komentarze
Dodaj nowy komentarz: