Ludzie "wypożyczający" książki z czytelni, których wypożyczać nie można. Znaczy kradną, ale potem oddają, więc nie mają wyrzutów sumienia. Spoko, ale po to jest czytelnia by czytać na miejscu nie wynosząc do chałupy książek. Dobra, tych to jeszcze zrozumiem, ale jak ktoś kradnie kserówki z teczek na poszczególne zajęcia, to krew mnie zalewa. Zazwyczaj jest tak, że w teczkach lądują teksty, do których dostęp jest trudny i jedyną dla nas drogą do zdobycia tekstu ów jest teczka owa. Ja rozumiem, bieda i ubóstwo, nie ma na kserowanie długich tekstów - można czytać na miejscu przecież... Na dodatek złodzieje uwielbiają teczki z epistemologii, na której bez znajomości tekstów nie ma o czym na zajęciach gadać (tak odległe większości studentów tematy, że bez tekstu można co najwyżej poudawać, że wie się o co chodzi, a i z tekstem na przykład ja i tak nic nie rozumiem). Niech kradną teksty z etyki jeżeli już są kleptomanami bez ratunku, ale nie z tej pieprzonej teorii poznania. No i oczywiście jutro mam te zajęcia i pójdę na nie, posiedzę cykl i wyjdę, bez żadnego rozwoju intelektualnego (bo nie chce mi się tego słuchać nie mając podpory, jaką jest tekst).
Wkurza mnie jeszcze jedna rzecz, ale nie mogę o niej napisać, żeby kogoś nie urazić. Dlatego moją ogromną irytację wyrażę trzylinijkową przestrzenią:
Tyle.
Poza tym mam takie pytanie. Czy jeżeli człowiek od piątku do poniedziałku nie wychodzi z chałupy i robi sobie coś tam calutkie dnie przed kompem, to ja mam go na siłę wyciągać gdziekolwiek czy proponować jeno (wiedząc z całą pewnością, że uzyskam odpowiedź odmowną) czy totalnie olewać? Nie wiem czy mam obrać to sobie za misję - zmieniać człowieka czy zostawić go jakim jest? Mnie osobiście to się nie chce kogoś naprawiać (zależy od punktu widzenia), ale może tak należałoby zrobić?