Film, bajki:
Na początku jak u wielu młodych osób gusta kształtowało wszystko to, co oglądał tatko na kasetach i puszczali w telewizji. U mnie to westerny z Johnem Waynem i Deanem Martinem - z Rio Bravo mam wyrytych w głowie kilka losowych cytatów, Siedmiu Wspaniałych, El Dorado i wiele innych, dalej polskie klasyki, co ciekawe ojciec uwielbiał kino francuskie, a więc łykałem przygodowe spod znaku płaszcza i szpady z Jean Marais (przy okazji tego aktora tutaj też pierwsze koszmary z powodu maski Fantomasa), komedie z de Funès i Bourvilem (tutaj wyżyny stanowił Gamoń - dla mnie zajebisty klasyk i "musisz mieć" oraz Wielka Włóczęga) i choć mało z nich rozumiałem to leciały także lepsze bądź gorsze dramaty kryminalne z Alain Delon; nie można zapominać oczywiście o kinie wojennym: Działa Navarony, Parszywa Dwunastka itp. oraz wczesnej nauce języków i doszukiwania się obrazu na vhs'ach z giełdy - Rambo mówiący niby po angielsku, ale przykryty rosyjskim, niemieckimi napisami i na to nałożony polski lektor, dopiero po obejrzeniu w przyzwoitej jakości zorientowałem się, że Rambo biegał po korytarzach starej kopalni, a nie jakiejś wyrytej jaskini.
Potem w latach mocno nastoletnich nie ukrywam, że bardziej skupiałem się na kinie ogólnie uznanym i amerykańskim z ambitniejszymi przebiśniegami oraz kinem europejskim, w tym wyróżniając włoski (za klimat). Gatunkowo - przede wszystkim dramaty, kryminały i sci-fi. Było z tego okresu wiele klasyków, które nigdy mi się nie znudzą, i tak jak Wojtqa Matrix mnie poskładał, widziałem film bez mała z 10 razy, z kolegą oglądaliśmy do wódeczki i wyprzedzaliśmy linie dialogowe (za pomyłkę był karniaczek), Ojciec Chrzestny to szczyt dialogowej ekstazy - od początkowego monologu Bonasery dostawałem mrowienia na plecach, gdy natrafię przypadkiem oglądam zwykle do końca, ważna była i jest wyraźnie ukształtowana warstwa artystyczna, dlatego Amelię, Blade Runnera i Miasto Zaginionych Dzieci po prostu muszę posiadać w domowej bibliotece. Ogólnie było tego o wiele więcej, nie sposób wymienić. Muszę jednak napisać, że nie przepadałem za horrorami i zwykle ich nie oglądałem (pomijając Muchę - obejrzałem ze sporym obrzydzeniem, nocne poty gwarantowane) i dlatego wiele uznanych za klasyki filmów ogarnąłem dopiero w okresie późnej szkoły średniej/studiów, w tym The Thing Carpentera (co ciekawsze, wcześniej na jakimś kanale leciał pierwowzór i boziu, jakie to było słabe...).
Muszę przyznać, że m.in. filmy wyrobiły we mnie dozę wrażliwości, wku
rwia mnie niesamowicie okrucieństwo wobec zwierząt (przy drugiej Musze, filmie słabym i który w życiu bym o to nie posądził pokroiło mi serce, gdy wcześniej zmutowany przez złego człowieka psiak człapał do miski, japierdole), odpowiednie bodźce wywołane emocjami potrafią zeszklić mi oczy - Forrest Gump pytający Jenny o poziom inteligencji dziecka, Oskar Schindler gubiący pierścień, Culkin umierający w Mojej Dziewczynie - tego sortu sprawy powodują, że mięknę.
Na całkowite rozluźnienie wątku dodam, że każdy tutaj omija, ale w życiu większości młodych ludzi pojawiają się trzepaki i niech nikt nie gada, że nie kształtowały i nie kształtują w jakikolwiek sposób młodych umysłów
Odnosząc się do rysunków przesuwanych klatka po klatce był taki okres w życiu, że oglądałem wszystko, co puścili w tv - po polskich produkcjach łódzkiego Semafora i studia z Bielska-Białej oraz Smerfów przyszedł czas na vhs z Looney Tunes (tutaj budowałem więzi z wujkiem, z którym czasem lubię wspominać, że będąc po czterdziestce śmiał się jak poje
bany z akcji Kojota uganiającego się za Strusiem Pędziwiatrem), Disney to była prawdziwa magia - humor słabszy od produkcji Warner Brothers, ale gdy zapuszczałem kompilację krótkich metraży sprawnie zmontowanych na kasecie i kręcących się na głowicy uwalniała się prawdziwa magia, to był realny powiew zachodu na jeszcze twardo stojącej przy ścianie peerelowskiej meblościance. Z disnejowskich pełnych metraży najmocniej wyrył mi się Dumbo, którego m.in. posądzam o ww. budowanie wrażliwości - scena z kołysaniem na matczynej trąbie to kur
wa fontanny łez. Później oczywiście Polonia 1 i "chińskie bajki" - Gigi, Daimos, Yattaman - brałem wszystko. Asterixa też muszę wymienić, ale tylko te wierne komiksowej kresce, dla mnie filmy fabularne nie miały nawet ułamka tej atmosfery. Gdzieś pomiędzy przewijały się godziny przy Cartoon Network przy pierwszym dekoderze Canal+, później z racji gatunkowego zamiłowania naturalnie trafiałem na "Akirę" i "Ghost in the Shell", ale nigdy nie zapomniałem o powyższych, bardziej naiwnych i gorzej animowanych kreskach.
Książki:
Nigdy nie lubiłem przymuszania, w tym do czytania książek, więc lektury szkolne ciężko mi wchodziły, uwielbiałem za to prozę "przygodową i awanturniczą" - Tomka Sawyera, z Sienkiewicza najbardziej W Pustyni i w Puszczy i Krzyżaków, Zbrodnię i Karę łykało się niemalże "na raz". Pamiętam z tamtego okresu jeszcze Kamienie Na Szaniec i Chłopców z Placu Broni z powodu czego z pasją czytam opowiadania historyczne z okresów wojny. Później to przede wszystkim literatura fantastyczna, w tym Philip K. Dick i niespotykany styl Vonneguta. Do tego biografie, reportaże geopolityczne z elementami biografii (polecony przez POKa Terzani to wyśmienity autor, od dawna nic mnie tak nie przykuło). W sumie było tego trochę i nie sposób skupić się na konkretach, ale obecnie coraz mniej czasu, nad czym ubolewam.
Do tej kategorii luźno dorzuciłbym także komiksy. Pierwsze zetknięcie jeszcze nie umiejącego czytać berbecia to kontakt z obrazkami gapowatego kozła z bródką. Później przy powolnym składaniu liter przede wszystkim Kajko i Kokosz i zdecydowanie ciekawsza wariacja protoplastów przaśnych polskich wojaków - Kajtek i Koko, którzy rozwiązywali kryminalne zagadki w peerelowskim otoczeniu, szukając na google celem przypomnienia sobie tytułu - zeszyt "Śladem Białego Wilka" czytałem z wielkim zaciekawieniem. Dochodzi wspaniały Hugo z krótką i fantastyczną serią. Papcio Chmiel kształtował umysły Tytusem, Romkiem i A'tomkiem - najbardziej zapadła mi w pamięć księga, w której bohaterowie cofnięci w czasie do czasów prehistorycznych próbują ekspresowo przejść przez wszystkie ery rozwoju człowieka - od ognia poprzez koło, wykuwanie pierwszych narzędzi, uprawiania ziemi wytworzonymi narzędziami, do tworzenia pieca i hartowania stali - działało lepiej, niż gadanina na lekcjach geografii i historii.
Gry:
Z racji bycia szkrabem, pomijając łamanie nieukształtowanej psychy przez perypetie ze wstrzymywaniem oddechu przy ładowaniu kaset na c64 najbardziej uformowała era rysowanych produkcji 2d na Amisi i pc, Prince of Persia to był nałóg, a kontynuacja wyrywała gałki oczne (staruszek siedział razem ze mną i ostro trzaskaliśmy, ech tęskno do tych czasów), Another World to był mózgojeb, Flashback mnie dobił, dzięki czemu do dzisiaj z niespotykaną nostalgią ciepło podchodzę do każdej kolejnej platformówki i przygodowej gry akcji z charakterem, mocno weszły na głowę przygodówki point'n'click, produkcje Sierry, Westwood Studios i LucasArts. W odróżnieniu do innych nie byłem przekonany do pierwszego przejścia w 3D - Fade to Black, kontynuacja perypetii Conrada od umiłowanej serii Delphine Software. Nie należy tego przeinaczać, gra robiła wrażenie trzecim wymiarem, ale jednocześnie zatraciła gdzieś swój charakter - byłem zawiedziony oprawą - nagle z pięknych rysowanych teł otrzymaliśmy proste korytarze z rozpaćkanymi teksturami oraz ślamazarnym sterowaniem i nieprzystającą animacją - wyróżniającymi się cechami poprzedniczek. Co jednak uderzyło zdecydowanie, to era psx, nagle wszystkie postaci poruszające się po lokacjach nabrały głębi, nie wystarczyło przejmować się klawiszami kierunku i chodzeniem w prawo, zaczęło się kombinowanie. Tomb Raider to był szał i pierwsze prawdziwie przestrzenne frustracje. Dodałbym jeszcze Wipeouta, który na swoje czasy po prostu mnie poskładał - oprawą audio-wizualną i dynamiką. Jak wyżej, ciężko wymienić wszystko pozostałe.
Muzyka:
Wrzucałem do zakupowego zdjęcie z albumem koncertu w Chinach Jean Michelle Jarre, stąd nasuwa mi się refleksja, że mając świadomość siły słów i przekazu na równi ceniłem sobie w muzyce melodię, przykładowo ciężko mi przesłuchać utwór z bardzo kiepską linią melodyczną, ale z drugiej strony podkład potrafi podnieść odczucia niosące się ze słabym przekazem. Z tamtego okresu pierwsze albumy Oldfielda (po usłyszeniu jego Nuclear w trailerze MGSV miłe ciepło przeszyło ciało). Od tamtej pory szukałem po różnych czeluściach niebanalnych elektronicznych rytmów. Wędrowałem po muzyce klasycznej, odmianach jazzu, na bardzo długo zatrzymałem się przy trip-hopie - Massive Attack i Portishead od zawsze na zawsze, gdzieś tam Kraftwerk, Boards of Canada i innych kojarzonych z nurtem nietuzinkowych rytmów. Muzyka filmowa to inna para kaloszy, niektóre tuzy po prostu mnie miażdżą, wykupuję karnety na koncerty i katuję ulubione albumy, ten typ muzyki ma niezwykły wpływ na człowieka, umiem się przy niej wyciszyć albo naładować energią. Na pograniczu jest Cinematic Orchestra, Lamb, do których mam spory szacunek i wyczekuję koncertów. Nie ograniczając się tylko do powyższego wędrowałem po różnych gatunkach muzycznych, odnotowywałem zasłużonych twórców, ale nie o tym jest ten temat.
Po przeglądnięciu powyższych wynurzeń chyba pasują one bardziej do tematu "Rimember de tajms", ale kłamstwem byłoby stwierdzić, że wyróżnione pozycje nie ukształtowały w jakikolwiek sposób młodego umysłu. Ogólnie dzięki dla jay jaya za założenie tematu prowokującego do wielu wspomnień i grzebania w głowie