Moja przygoda z MGS zaczęła się dość dawno. Kilka lat temu, będąc u kumpla, zobaczyłem jak gra na konsoli w jakąś grę, a była ona o tyle ciekawa, ponieważ kumpel nikogo nie zabijał. Usiadłem koło niego i trochę się napatrzyłem. Szatynowy mężczyzna latał po pokładzie jakiegoś statku. Jak się pewnie domyślacie, był to Metal Gear Solid 2. Zaintrygowany grą chciałem poznać bliżej oryginał i kontynuację.
I tu występuje bardzo ważny szczegół, powód dla którego pewnie nie gloryfikuje jedynki, o czym później powiem; zdawałem sobie sprawę że Metal Gear Solid to opowieść składająca się z serii gier (było już słychać wtedy pogłoski o 3 części), że to wspólna cięgła historia. Wiedziałem, że jak tylko zakończę jedynkę, będzie na mnie czekać dwójka.
No, ale dalej, tak się złożyło, że nie zagrałem w oryginał przez dość długi okres czasu, i dopiero kilka miesięcy temu, kiedy w moje łapska trafiła długo wyczekiwana ps3, od razu wypożyczyłem MGS1, zamknąłem się na noc w pokoju i grałem. Nie, grałem to za małe słowo. Ja to przeżywałem. Dokładnie tak jak większość z was. I nie prawda, że grafika odrzuca. (Może przez dwie pierwsze plansze.) Człowiek szybko przestaje zwracać na nią uwagę. Gra dawała naprawdę niezłego kopa, miała klimat. Pojedynki z Gray Foxem, Psycho Mantisem dawały po ryju, a scena śmierci Sniper Wolf poważnie mnie wzruszyła. (bo sama walka niestety już nie; Nikita, ukrycie za skarpą i wychodzisz z walki bez zadraśnięcia). Strasznie wymagający pojedynek z Ravenem, i mój osobisty koszmar: Metal Gear Rex z swoją dwu – etapową walką. A o sławetnych torturach nie ma nawet co wspominać. Ale co może was zaskoczyć, moim ulubionym pojedynkiem jest duel z Liquidem. Nie wspominam o scenariuszu, bo każdy wie jaki jest. Ogólnie, gra na 10-.
Niestety, MGS nie zasłużył sobie na miano najlepszej gry w którą grałem (nie pobił „Najdłuższej podróży”, ale była blisko). Przede wszystkim, był strasznie krótki (12 godzin na normal) a i jeszcze wtedy denerwowały mnie te różne nawiązania do kontrolerów, które psuły troszkę klimacik.
W drugiej części pokładałem duże nadzieję i muszę powiedzieć, żę… nie zawiodłem się aż tak bardzo. Raiden odrzucał od siebie, ale wiedziałem że Kojima ma jakiegoś Asa w rękawie. No i miał. Końcówka w Arsenal Gear jest naprawdę porywająca i nie daje wysiedzieć na miejscu, mieczyk sprawuje się bardzo dobrze, walka z Rayami to to, na co liczyłem najbardziej. Było świetnie. A ostatnia walka? Cóż… jeśli chodzi o gameplay, to była iście świetna. Gorzej trochę z emocjami, nie wciągnęła mnie aż tak szalenie, jak Snake vs. Liquid. Długie filmik, niespodziewane zwroty akcji są u mnie na plus. Gra, ze swoją świetną muzyką i dłuższym czasem przejścia, zarobiła u mnie na 10 z dwoma -. (Zapomniałem dodać, że Vamp mi się strasznie podobał.)
Część trzecia, jak do wczoraj uważana przeze mnie za najlepszą, z początku nie wydawała się strasznie super. Owszem, kamuflaż, opatrywanie ran i CQC były super, ale… to nie był klimat MGS. Dopiero po walce z Ocelotem, zrozumiałem że ten MGS a swój własny, niepowtarzalny klimat. Nie będę się rozwodził nad Cobra Unit, powiem tylko, że The End nadal jest w ścisłej czołówce moich ulubionych Bossów. Walka z Shagehodem to jeden wielki miód i potęga gry walności. A ostateczny pojedynek, a raczej to co się dzieje z człowiekiem na końcu, gdy musi nacisnąć spust, jest nie do opisania. Wersja subsistance zarobiła u mnie pełne 10
.
No, i tak dochodzimy do części czwartej, najważniejszej. Oj, byłem do niej nastawiony sceptycznie, szczególnie że Grigori mnie nastraszył o niespójności i „nie trzymaniu formy”. Wczoraj, po 25 (!) godzinach, zakończyła się najwspanialsza historia w której mogłem brać udział, zakończył się najwspanialszy film który oglądałem, zakończyła się najlepsza gra w jaką grałem. Tak, teraz wiesz już jakie jest moje stanowisko wobec MGS4; więc jeśli cie biorą wymioty, nie czytaj dalej.
Ja tymczasem, postaram się uargumentować moje stanowisko.
Zacznijmy od tego, czym jest MGS4? Grą? Nie, na pewno nie jest grą w obecnym tego znaczeniu słowa. Jego konwencja jest o wiele bardziej skomplikowana. I nie chodzi tu tylko o filmy.
Metal Gear Solid 4 to gra wideo, film i historia.
GRA
MGS4 jest grą z oczywistych względów, to my jesteśmy odpowiedzialni za poczynania naszego bohatera na ekranie, ale… tylko przez około 60-65% procent gry. Podczas pozostałego czasu, jesteśmy tylko widzami opowiadanej historii. Ale o tym za chwilę.
A więc? Jak się sprawuje MGS, jako gra? Na początku, możemy czuć się troszeczkę zagubieni, całkiem nowe środowisko działania (Wojna!), inne sterowanie i brak systemy Solidare, sprawiają że gra z początku wydaje się bardzo trudna. (Szczególnie, że zacząłem od razu na poziomie Big Boss Hard)
Ale wystarczy tylko chwila czasu, by się przyzwyczaić. Po za tym, trzeba zauważyć, że gra stała się o wiele szybsza; więcej strzelania, więcej biegania, więcej paniki. Ja w większości wypadków, nie starałem się rzucać na „Jana”, ale w razie potrzeby, chętnie ciągnąłem za spust. Strzelanina jest w MGS przednia, świetnie spisuje się kamera za ramienia, a na większe odległości widok FPP też daję popalić wrogom. Do tego, emocje podbija bardzo mała ilość życia Snaka i dość duży realizm. (otoczony przez trzech lub czterech żołnierzy na bliskiej odległości, nie ma praktycznie szans na przeżycie)
Co cieszy, to fakt, że gra na Jana nie jest wcale łatwa. Jeśli chodzi o kustomizacje broni, to na początku nie widziałem w tym większego potencjału. No, do momenty, kiedy ulepszyłem M4 i ze zwyczajnej pukawki, stał się pogromcą Gekko. Nie da się jednak przejść całej gry „na Jana” i skradanie się jest tak samo istotnym elementem, jak w poprzednich częściach.
A w nim pomaga nam system Octocomo, który jest… rewelacyjny! Właściwie, przez całą grę nie wchodziłem do menu kamuflażu (no, chyba, że chciałem zdjąć maskę) tylko przylegałem do jakiejś powierzchni i zmieniałem kolor. Nie dość, że wiele razy ratuje nam to skórę, to jeszcze świetnie wygląda. I nie nudzi się do końca przygody.
MK II to kolejny wynalazek, który będzie nam pomocny wielokrotnie podczas przygody. Mały, zwinny robocik, pomoże nam rozeznać się w sytuacji, w razie potrzeby znokautuje przeciwnika i zabierze mu broń. Jego niewidzialność pomaga, a zachowanie to już w ogóle ma odlotowe, komicznie przewraca się, przyjmuje pozę „karate” przed atakiem, wszystko wywołuje uśmiech na twarzy.
Gekko na początku nie robiły na mnie większego wrażenia, wystarczył jeden celny strzał z pocisku ziemia – ziemia by położyć „krówsko”. Jednak później, kiedy szybciej nas zauważały, walki z gekko zrobiły się o wiele bardziej wymagające, szczególnie że nieskuteczne są pociski z bazuk. Dobrze, że gekko nie są przesadnie inteligentne i Octocamo jest wobec nich bardzo skuteczne.
Wielką perełką są etapy pościgowe, choć przoduje oczywiście ucieczka w Pradze. Przewyższa on nawet ten z MGS3, co jest nie lada wyczynem. Filmowe kadry, okrzyki Evy na której godzinie są przeciwnicy, slow – motiony w najbardziej niesamowitych sytuacjach… Miód, miód i jeszcze raz miód.
Ale większość z was, pewnie uważa tak jak ja, że MGS to przede wszystkim walki z Bossami. Co z nimi?
Już pierwszy pojedynek z Octupusem, zmiata większość poprzednich (z MGS3 broni się jeszcze The End). Walka jest bardzo wymagająca i oryginalna. Bo o ile bestia kamufluje się jako MK II czy Naomi, to wiadomo w co strzelać, ale kiedy stosuje tricki z drugim manekinem, dodatkowym sprzętem laboratoryjnym, czy jest tuż przed obrazem damy, to dość trudno się skapnąć co, gdzie i kiedy. Do tego często zwija się w kolkę, przed którą do tej pory czuję straszny lęk. A kiedy kostium opada… Nie mogłem jej skrzywdzić, nie umiałem. Choć napisze o tym więcej w punkcie trzecim, to każdą bestię uśpiłem. Nie mogłem patrzyć im w oczy, w oczy tych biednych, skrzywdzonych, wywołujących litość istot, tak dotkliwie oszpeconych przez zło wojny.
Dalej jest Raven. Kolejny, bardzo długi i trudny pojedynek. Emocje są przeogromne, szczególnie kiedy zbliża się nalot a ty w ostatniej chwili wskakujesz do środka. Trzeba naprawdę wczuć się w sytuację, by wyczuć w których momentach wparować na balkon i zacząć ostrzał.
Crying Wolf to jedyna walka, którą przeszedłem za pierwszym razem. Ale, była ona dość długa. Trudno było głównie dlatego, że Wilkowie towarzyszyły F.R.O.G.S. które skutecznie utrudniały skupienie się i walkę.
Vamp to rodzyn. Z jednej strony bardzo się cieszę, że mogę mu skopać dupę Snake’m a i walka z nim jest ciężka, ale gdy dowiemy się o co chodzi, staję się bardzo krótka i łatwa. Najsłabsza walka z czwórki, która i tak zdmu(pipi)e wszystkie z MGS2.
No i doszliśmy do czegoś, co było marzeniem niejednego fana MGS. Było i moim marzeniem. W końcu, pokierowaliśmy Metal Gearem Rexem! I kopiemy dupę temu pingwinowi, Reyowi. Ta walka to nie tylko ogromny przejaw grywalności, jaką przejawia MGS4 ale też prawdziwy pokaz możliwości PS3. Ziemia drży pod „naszymi stopami”, budynki się walą, rakiety świecą w powietrzu, dwa olbrzymie roboty walczą za pomocą masy swojego ciała, rakiet i promieni laserowych. Po prostu, spełnienie chłopcieńczych marzeń!
Mantis to walka, w której najdłużej nie wiedziałem co robić, i którą chyba najwięcej razy powtarzałem. Jest mniej schizowa od walki z oryginalnym Mantisem z MGS, to fakt. Ale ma swój niepowtarzalny klimat i mechanikę. I jest bardzo, ale to bardzo trudna.
Finalny pojedynek to coś tak niesamowitego, że aż trudno to opisać. Najazdy kamery za ciosem, sekwencje ciosów, wykorzystanie oryginalnego sterowania podczas animacji specjalnych ciosów (podczas gdy Liquid chce na nas się położyć, obracamy się tak samo jak w normalnej grze)… Coś niesamowitego. Do tego trzy sekwencje walki, każda trudniejsza od drugiej i te ostatnie sceny…
Obecnie, nie ma dla mnie gry na ps3, w którą bardziej wolałbym grać pod względem gameplayu.
A teraz o wadach. Co sądzić o braku pasku staminy? Konstrukcja gry, czyli podzielenie jej na ok. pięciogodzinne misje, czyni bezsensownym takie rozwiązanie. No bo jak? Najlepszy żołnierz wszechczasów miałby zgłodnieć przez 5 godzin? O ile w Snake Eaterze to się sprawdziło (bo tam chodziło o „przetrwanie”) to tutaj nie ma racji bytu. Z koleji nad brakiem „Cure” można się już zastanowić. Jedyne wytłumaczeniem, jakie znajduję dla twórców to to, że gra jest za szybka na ciągłe leczenie uszkodzeń ciała. Trzeba też pamiętać, że Snake nosi kombinezon który nie tylko kamufluje ale też ogranicza obrażenia. Jest za to jedna mała wada, która nie ulega wątpliwości. Szybkość podczas celowania, zdecydowanie za wolno porusza się celownik. I tyle.
FILM
MGS4 jest filmem. Filmem z najwyżej półki. Filmem, którego się nie zapomina. Prawie połowa czasu gry to w większości liczone na siniku gry i chyba dwa renderowane filmy, ale ja i tak nie widziałem zbytniej różnicy. Filmy są rewelacyjne i najlepsze ze wszystkich MGS - ów. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości; ujecia „kamer”, stylistyka, przebieg akcji, muzyka… Takiego czegoś nie było jeszcze w żadnej grze komputerowej. Potęga filmów jest niesamowita.
Scena na zakończenie aktu III(Praga), bitwa Missouri z GW, śmierć Naomi, Vampa, walki Raidena, Briefing przed aktem III… Wszystko zasługuje na wielkie brawa i niesamowite uznanie. Od filmowych scen w MGS bije patosem i potęgą. Dokładnie tak, jak ma być. Wykonanie postaci jest niesamowite, ich mimika lepsza niż w Heavenle Sword, emocje które wyrażają, wzruszają; ich zachowania czasami śmieszą, czasami wzbudzają przyjacielski uśmiech. W pewnym momencie człowiek zaczyna wierzyć, że ci ludzie tam są, że można ich dotknąć, czy uszczypnąć w tyłek.
Voice Acting to kolejny genialny aspekt tej gry, David Heyter naprawdę się przyłożyć i urealnił do granic możliwości starego Snaka. Słychać, że aktorzy naprawdę przyłożyli się do projektu, że wczuli się w swoje postacie, że dali im osobowość. Ogromne brawa dla wszystkich.
Muzyka? „Love Theme” to klasa sama dla siebie, ale dobrze że znalazło się miejsce dla „Metal Gear Solid Saga”. Z kolei „Here’s to you” to najlepsza pieśń jaka towarzyszyła nam w napisach końcowych. Jeśli chodzi o muzykę w aktach, to ogromne wrażenie robi ta w Shadows Moses. Motywy regionalne połączone z nowoczesnym brzmieniem, wbijają nas w ziemię. Nie wiele mniejsze wrażenie robią nuty podczas alarmów w różnych aktach.
Historia
MGS4 to historia. Przede wszystkim. Historia która porywa cię, doprowadza do łez, śmiechu, przemyśleń. Naprawdę, nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Jeszcze w żadnej grze, filmie nie przejmowałem się tak losem bohaterów. Jeszcze żadna nie dała mi takiego kopa, by nie móc zasnąć w nocy.
Śmierć Naomi i jej więź z Otaconem, doprowadziła mnie do łez, również dla tego, że przypomniała jego losy z Sniper Wolf.
Słowa Vampa: „I can Die?” wyryły mi się w pamięci i utrwaliły tą niedocenioną przez wszystkich postać.
Raiden i jego syn, Rose: to wątek kończący się Happy Endem, porządnym Happy Endem, po którym człowiekowi robi się lżej na sercu.
Rytał związany z pokonaniem każdej bestii, to coś naprawdę bardzo magicznego. Każda z nich chce się przytulić, znaleźć pocieszenie w rekach Snaka. A kiedy uda się im powalić nas na ziemię, całują nas i znajdują uciszenie. Nie mogłem żadnej skrzywdzić, każdą życzliwie usypiałem. I każdej dałem się choć raz przytulić.
Drebin, z początku postać niby mało oryginalna, wyluzowany murzyn ot, jakich wiele. Dopiero po czasie dostrzegamy w nim prawdziwego faceta, godnego miana bycia przyjacielem Snaka.
Meryl – z której wyrosła świetna babka; a i ślub napawają człowieka optymizmem, Takim prawdziwym, dobrym optymizmem, że jutro będzie dobrze.
I wiele, wiele innych.
Genialny jest scenariusz głównej osi fabularnej. Pięknie, że Jak zwykle, Hideo wodzi nas za nos, gubimy się w toku własnych przypuszczeń, i gdy już nam wydaję się że wszystko wiemy, daje nam strzał w twarz.
Jak zwykle wisienką na torcie jest ostatnie kilka godzin gry, które biją na głowę wszystko i wszystkich.
Nie zapomina się marszu Snake’a przez tunel mikrofal, nie zapomina się jego pełzania, nie zapomina się tego bólu w ręce. Waliłem w trójkąt jak szalony, waliłem jak opętany, i Snake za pierwszym razem wszedł do GW. A nad nim toczyła się bitwa, bitwa ludzi którzy mu ufali.
Nie zapomina się arcytrudnej 3-etapowej walki z Liquidem i tych ostatnich chwil, gdy razem ze Snakem, zmęczeni, walimy R1 i dobijamy przeciwnika. Tego się nie zapomina. I nie zapomina się słów, już Ocelota:
„You are good”
Historia Patriotów, walki o ideały i ich upadku, porusza człowieka. Do głębi serca. Ale też uczy o wielkości jednostki. Bo jak z jednego człowieka wyrośli patrioci, tak i przez jednego zostali usunięci z gry. Śmierć Zero i ostatnie chwile Big Bossa u progu The Boss. Nie do opisania.
Więc czym jest Metal Gear Solid 4? Nie jest grą, nie jest też filmem.
Jest przeżyciem. Przeżyciem, którego trzeba doświadczyć. Nie każdemu się podoba. Nie każdy lubi, oglądać kilku godzin filmów, zamiast przyjemnie eksterminować przeciwników. Proszę bardzo, niech gra w Uncharted.
A MGS jest jaki jest. Bo taki być musi, bo inny być nie może.
MGS4 ma jeszcze oprócz tego wszystkiego jedną, wielką, kolosalną wadą. Po nim każda inna gra wydaje się być głupkowata. Nawet w Obliviona nie chce mi się grać.
Kiedy wyłączyłem konsolę leżałem przez kilka godzin i patrzyłem w sufit. Doznałem uczucia, którego brakowało mi od zakończenia Trylogi Tolkiena i Sagi Wiedżmina Sapkowskiego. Coś we mnie pękło. Coś się zmieniło. Oto, na moich oczach, zakończona została największa saga w dziejach gier komputerowych.
Bo nie będzie już więcej Metal Gearów ze Snakem.
Nie będzie.