Dzisiaj wybrałem się na nowość od Johna Hillcoata, znanego wcześniej z świetnego The Road, Proposition i bliższej graczom krótkiej historii w realiach .
Byłem tym bardziej nastrojony na niezłe kino ze względu na nazwisko Nicka Cave’a, który od jakiegoś czasu kojarzy mi się głównie z ociekającego klimatem Zabójstwa Jessiego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda i rewelacyjną wręcz ścieżką dźwiękową, którą dumnie co jakiś czas sobie odtwarzam. Do tego zapowiadająca wysoki aktorski poziom stawka (Guy Pearce, Tom Hardy, Gary Oldman – choć jego rola, jak się okazało, jest mocno epizodyczna) zapowiadały udany seans.
Mowa o Lawless (Gangster).
Myślę, że moje oczekiwania były zbyt duże, bo dostałem pięknie oprawioną, świetnie zagraną, choć prostą i dość sztampową historię trzech braci, żyjących na głębokiej prowincji z pędzenia bimbru w niebezpiecznych czasach amerykańskiej prohibicji.
Film broni się kreacjami aktorskimi (Hardy jak zwykle daje radę w roli twardego charakteru, Pearce – choć przerysowany mocno, to zdecydowana czołówka i zaskakująco niezły LaBeouf, do którego nie pałam specjalną sympatią). Prawdziwą siłą tego obrazu jest jednak strona artystyczna. Świetna scenografia amerykańskiej prowincji z lat 30tych ubiegłego wieku, gdzie nadal prześwitują naleciałości westernowego klimatu, kostiumy z epoki, piękne kadry i przede wszystkim rewelacyjna muzyka, które zmieszane z krwią i brutalnością tego filmu tworzą niezwykłą mieszankę nie pozwalającą na oderwanie oczu od ekranu.
Niestety, dobre aktorstwo i wyśmienita oprawa zostają nieco nadpsute przez tak naprawdę prostą i niewyszukaną dla kina gangsterskiego fabułę, podszytą wplecionymi tu i ówdzie nieskromnymi ambicjami najmłodszego z braci. Jego postać miała stanowić w domyśle pierwszy plan i spoić cały film w całość. LeBeouf to mimo wszystko nie Casey Affleck, który ukradł Pittowi wszystkie laury filmowej interpretacji biografii Jessiego Jamesa. Lawless obdarty z szat pięknej realizacji pozostawia pewien niesmak, gdzie apogeum zawodu staje się udziałem niepotrzebnego wg mnie epilogu. Nie chcąc zdradzać więcej (a można przyczepić się przede wszystkim do niewiarygodnego i wręcz umownego ukazania niektórych wydarzeń) podsumuję wrażeniem, jakie pozostało we mnie po opuszczeniu sali kinowej: życiowa wytyczna „MAN THE FUCK UP”.
A poważniej i nieco wyolbrzymiając polecam Lawless widzom, których urzekło liryczne wręcz Zabójstwo Jessiego Jamesa…, bez nastawienia na typowe kino gangsterskie, co sugeruje krzywdzący dla obrazu Johna Hillcoat'a polski tytuł filmu. Polecam także zapoznać się z niezłą ścieżką dźwiękową.
Z pewnością zaopatrzę się w ten tytuł, przy okazji wydania na krążkach do wzbogacenia domowej kolekcji.