Także obejrzałem
Edge Of Tomorrow i tak samo, jak w przypadku poprzednich wpisów wyszedłem z kina ze sporym poczuciem satysfakcji.
Uwierzyłem, że Tom Cruise + sci-fi to na tyle udane połączenie (szczerze, to może poza Wojną Światów nie znalazłem żadnego filmu z jego udziałem i około tego gatunku, na którym mocno bym się zawiódł), że można kupować bilety w ciemno.
Można także nie przepadać za Tomem, ale jest bardzo solidny, dobrze sprzedał swoją postać, gdzie widz nie odczuwa za grosz dystansu, Emily Blunt, jako główna „Full Metal Bitch” heroina dzierżąca komiksową broń białą – miecz zrobiony z łopaty helikopterowego śmigła, sprawdza się zadziwiająco dobrze. Jest też piękny ukłon dla fanów kina sci-fi w postaci roli Billa Paxtona, na którego obecność w wojskowym kroju wypadało mi się tylko uśmiechnąć. Podobało mi się, że film skupia się przede wszystkim na postaciach.
W przypadku Cage’a czujemy na sobie ten jego strach, gdy jako całkowity żółtodziób najpierw otrzymuje info, że jedzie na pierwszą linię frontu, a później wpada w gówno po same uszy, aby w końcu oglądać ewolucję jego postaci do zahartowanego żołdaka. Czuje się też obawę o bohaterów, gdy „reset” przestaje działać.
Moment, gdy zdajemy sobie sprawę o iluzorycznym powodzie, dla którego zaczęto używać kiepskich w walce egzo-szkieletów jest jednocześnie pełne ironii, a z drugiej strony powoduje lekki wku** na postać Rity, która poświęciła tym samym wiele istnień.
Mierził mnie jedynie kompletny brak konsekwencji w kreowaniu psychiki bohatera, podejrzewam, że każdy wykazałby zmęczenie non-stop powtarzając dane wydarzenia i miałby papkę z mózgu, jakby ginął kilkaset razy pod rząd w przeróżnych okolicznościach.
Należy poprzeć także ciekawą koncepcję głównych przeciwników, jak i niebanalny, jak na typowo rozrywkowe kino scenariusz, który momentami niestety trąci mocnymi schematami, lekko siada w ostatnich 30 minutach, ale nadal się nie wykoleja, widz cały czas czuje się zaangażowany. Pomysł kręcący się wokół mechaniki pętli czasowej zrealizowana sprawnie, a sceny z tego wynikające ogląda się bardzo przyjemnie. Przy tym widz nie ma wystawianych szarych komórek na próbę, jest to słabszy poziom, niż przykładowo przy Looperze. Masz ogarniać i tyle. Jest kilka metafor i odniesień do wydarzeń historycznych, wątki humorystyczne, nawiązanie do innych filmów
wspomniana wyżej postać Billa Paxtona, choć to moje luźne spostrzeżenie, Tom ukatrupiający Mimica siekierą (nawiązanie do komiksu, jak i Wojny Światów), etc.
a wszystko w sosie konkretnego filmu akcji z oszałamiającymi scenami na polu bitwy i który nie traktuje widza z góry, jako prostego odbiornika wizualnego rozpierdolu, oferując coś więcej, niż proste wyżynanie w ferii animacji komputerowej (nawiasem pisząc, bardzo solidnej).
Nie twierdzę, że film nie jest momentami naiwny, bo mnie jednak odrzuciło kilka elementów
dotychczasowe dialogi z tym samym rezultatem niezależnie od resetu, końcowa akcja, zaczynając od taniego chwytu (tak, zróbmy „bazę” przeciwnika pod najbardziej charakterystycznym punktem francuskiej lokacji), jak i ogólnie „Die Hard 5” zagrywkami przez 15 minut czasu filmu, przez cały czas trwania kulminacji, przy czym wcześniej bohater w wielu mniej skomplikowanych sytuacjach dostawał kuku, ucieczka przed Alphą i tym podobne.
Ogólnie nie przepadam za posiłkowaniem się ocenami serwisów, ale te mówią same za siebie.
W moim odczuciu film okazał się ciekawszy i sprawniej zrealizowany od Niepamięci, w której wyczuwalny był brak konsekwencji i brutalnie niszczące konwencję zakończenie. Mam wrażenie, że Niepamięć miała ambicję być czymś więcej, niż popcornowym hitem z piękną, artystyczną oprawą, ale rozmyła się po zamknięciu produkcji, nie wytrzymując siły pierwszych 30 minut. Edge Of Tomorrow niczego nie udaje, to tzw. „pure fun” z zakończeniem, które pozostawia pole do krótkich przemyśleń.
Na weekendowy wypad do multipleksu zdecydowanie polecam, na pewno o wiele bardziej, niż wydawanie złotówek na kolejne popłuczyny Bay’a uderzające w początek wakacji na kinowe ekrany (oczywiście pomijając fanów uniwersum). Dla entuzjastów gier to w ogóle obowiązek, bo sporo w filmie chwytów i zagrywek z tego podwórka. Takie obrazy skrojone pod przeboje lata na przewietrzenie mózgu od kina „wysokiego”
mogę łykać bez popity.