Ostatni b. dobry western bez przypału to "Unforgiven" Eastwooda, świeży "True Grit" jest b. dobry, ale to remake, swego czasu widzowie jarali się "The Quick And The Dead", pisząc że to jedyna zjadliwa produkcja lat 90tych tego gatunku - nic bardziej mylnego, bo jako western jest po prostu słabiutki, choć skład aktorski budzi szacunek. "Zabójstwo Jessiego Jamesa..." z Pittem to inne podejście do tematu, na prawdę godny film, który warto oglądnąć, bo jest taki "nietypowy". W sumie jest w czym wybierać, aby się przekonać do gatunku, ale niestety muszą to być starsze pozycje filmowe. Nie wspominając już nawet o spaghetti westernach od Leone, które wyśmiewane w USA przez krytyków miały tak na prawdę wielki wkład do historii westernów (głównie dlatego, że braki w budżecie musiały zastępować atmosferą i czarnym humorem, cechowały się minimalizmem).
Mnie najłatwiej gatunek podszedł po "The Magnificent Seven" z Brynnerem i McQueenem - jest lekki, ma wartką akcję i charakterystycznego protagonistę.
Nie jestem wielkim fanem gatunku, po prostu lekko się wciągnąłem za dzieciaka, jak tatko oglądał wieczorami filmy na VHS. Za to np. filmów z koronnym przedstawicielem tego nurtu, Johnem Wayne'm nie do końca trawię, bo w prawie każdym jest prawym szeryfem i je**e Indian (wypowiadając się o nich negatywnie nawet w życiu prywatnym), taki quasi James Bond ówczesnych klimatów. Za to Eastwooda wielbię i jestem przekonany, że postać Marstona jest na nim wzorowana (jak założyłem ponczo w Meksyku, szczerze się uśmiechnąłem i pomyślałem o setezerze
, śmigałem w tym ubiorze po całej południowej części mapy).
Jednak po ogarnięciu choć kilku pozycji filmowych, już inaczej podchodzi się do gry w RDR, a nawet w innych produkcjach kinematografii można zauważyć westernowe naleciałości. Np. we wszelakich filmach drogi odnajduję wątki podróży po stepach Ameryki i wieczornego kampienia przy ognisku, np. apokaliptyczne "The Road" mocno kojarzyło mi się z tym gatunkiem.