Tajemniczy mit i mroczna noc
Historia zaczyna się tak, że nie powstydziliby się tego twórcy horrorów klasy B. Matka głównego bohatera, niejakiego Adriana, jedzie nocą leśną drogą. Na poboczu dostrzega coś dziwnego, wysiada, by sprawdzić, co to jest. I znika. Ty – jej syn – ruszasz za nią i trafiasz do świata, w którym pradawne rytuały Azteków mieszają się z typowym koszmarem.
W centrum wydarzeń stoi główny antagonista – Xipe Totec, bóg śmierci domagający się ofiary. Fabularnie nie ma tu rewolucji – tło wydarzeń to raczej pretekst do budowania atmosfery niż rozbudowanej opowieści na miarę Silent Hilla. Czasami przeskoki między współczesnością a mitologicznymi wizjami wypadają zbyt gwałtownie i chaotycznie. W pewnym momencie chciałoby się, by twórcy więcej pokazywali, a mniej tłumaczyli, bo przegadane gry to może robić Hideo Kojima, a nie studio ze skromnym budżetem. Tak uważam.
Atutem fabuły pozostaje jednak to, że mitologia Azteków traktowana jest z szacunkiem i powagą. Nie stanowi tylko dekoracji, ale staje się osią świata przedstawionego. W kilku momentach widać potencjał do głębszej refleksji – o ofierze, wierze, lojalności – choć nie zawsze zostaje on wykorzystany. Szkoda, bo zakończenie aż prosi się o znacznie większy ciężar emocjonalny, który wryłby się nam w psychikę i został z nami na długo. Death Relives ma swoje momenty, ale nie jest to raczej jedna z tych gier, o których będziemy myśleć jeszcze tydzień czy dwa tygodnie po jej ukończeniu.
Gameplayowa pętla, czyli skradanie, zagadki i ucieczki
Tutaj mam mieszane uczucia. Z jednej strony – prosta, klarowna struktura rozgrywki. Wchodzisz do pomieszczenia, rozglądasz się, szukasz klucza, bezpiecznika czy przełącznika. Manipulujesz wiązkami światła. Gdy zjawia się duch lub boss, chowasz się, powstrzymujesz oddech, korzystasz z artefaktu o nazwie Tear of Tlaloc (ciekawscy czytelnicy mogą to sobie wygooglować, bo nie jest to nazwa z tzw. d*py), który potrafi na chwilę ogłuszyć Xipe Toteca. Za każdym razem, gdy go powalisz, skurczybyk wraca jeszcze silniejszy. To interesujący pomysł, bo przez to w Death Relives każda decyzja ma swoją cenę. Czasami bardzo bolesną, o czym niejednokrotnie przekonacie się, gdy zdecydujecie się zagrać w tego budżeciaka.
Z drugiej strony, po kilku godzinach gra wszystko zaczyna się powtarzać. Kolejne starcia różnią się głównie intensywnością i liczbą wymaganych trafień. Minigry rytmiczne w kryjówkach (m.in. szafach), które początkowo budują napięcie, później stają się irytującym obowiązkiem. Zagadki – zwłaszcza te z bezpiecznikami i kablami – są przewidywalne i schematyczne. Łatwo popaść w rutynę: „schowaj się, idź dalej, rozwiąż zagadkę, powtórz”. W pewnym momencie przestaje to straszyć, a zaczyna zwyczajnie nużyć.
System God Seed – urządzenie pozwalające wykrywać ducha i poprowadzić nas we właściwym kierunku – to ciekawy koncept. Używamy go z umiarem, bo nadmierne korzystanie sprowadza kłopoty, a zbyt rzadkie kończy się śmiercią. Niestety, jego obsługa bywa toporna, a niektóre nasze polecenia momentami nie wywołują efektów, na jakich nam zależy. Przy walkach z duchami trzeba niekiedy dosłownie spamować odpowiedni przycisk, by wyjść cało z tego... metafizycznego, azteckiego ambarasu.
Trzy tryby, jeszcze więcej kompromisów
W Death Relives (testowałem grę na Xbox Series X) dostępne są trzy tryby graficzne: Performance, Balanced i Quality (zgadza się, nie uświadczycie tu polskiej wersji językowej, nawet kinowej). Zdecydowanie polecam Performance – to najrozsądniejszy, bo najstabilniejszy wybór. Balanced i Quality oferują lepsze oświetlenie, ale – jak to zwykle bywa – odbywa się to kosztem płynności. Spadki FPS-ów pojawiają się szczególnie w scenach pełnych intensywnych efektów świetlnych. Nie ma sensu się w to bawić, tryb Performance to jedyna słuszna opcja.
Spóźnione pojawianie się tekstur zdarza się regularnie, zwłaszcza w większych lokacjach. Czasem podczas ładowania nowej sekcji występują krótkie przycięcia animacji. Nie są to jednak błędy z gatunku tych niewybaczalnych, raczej drobne ślady ograniczeń budżetowych. Do tego dochodzą drobne usterki: ustawienia kamery resetujące się po ponownym uruchomieniu gry, okazjonalne błędy z zapisami i osiągnięciami. Jeśli gra otrzymała łatki, część z nich powinna być już naprawiona.
Gdzie Death Relives naprawdę błyszczy
Atmosfera domu, w połączeniu z fatalną sytuacją głównej ofiary, jest gęsta i sugestywna. Światło świec, cienie, skwierczące drewno – wszystko współgra ze sobą, tworząc ostatecznie to pożądane przez fanów gatunku poczucie zagrożenia. Najlepszy element gry to zdecydowanie dźwięk – każdy szept, krok i oddech wzmacnia napięcie.
Plemienne motywy muzyczne są dobrze wkomponowane, nie przytłaczają, ale wzmacniają poczucie niepokojącej obcości. Granie w słuchawkach to w tym przypadku wręcz obowiązek i mówię całkowicie serio, dla waszego dobra. I to mimo tego, że głosy bohaterów bywają nierówne. Czy są rażące? Niekoniecznie – bardziej słychać w tym wszystkim ograniczenia budżetu, a nie brak talentu aktorów podkładających głosy.
Death Relives to w zasadzie budżetowy horror na jeden wieczór. Pierwsze przejście gry zajmuje cztery do pięciu godzin. To raczej intensywna mini-kampania niż długi thriller. Jeśli liczysz na 15-godzinną przygodę, lepiej poszukaj jej gdzie indziej.
Czy warto zagrać więcej niż jeden raz? Gra oferuje cztery poziomy trudności, ale tak naprawdę nie zmieniają one zbyt wiele podczas zabawy. To ten sam zestaw pokojów i zagadek, więc chęć powrotu do świata gry szybko mija, tym bardziej, że ani to Dead Space, an tym bardziej Silent Hill. Raczej doświadczenie jednorazowe – ale za pierwszym razem, mimo tych wszystkich niedociągnięć, na swój sposób satysfakcjonujące.
Problemy i zgrzyty
Death Relives to produkcja, której ambicje nie zawsze idą w parze z wykonaniem. Wraz z kolejnymi godzinami coraz bardziej widać powtarzalność mechaniki – schematy z pierwszych etapów wracają w niemal niezmienionej formie, przez co napięcie z czasem ustępuje rutynie. Sterowanie, choć na ogół responsywne, bywa zbyt czułe, a niektóre polecenia nie reagują tak, jak powinny, co w chwilach zagrożenia potrafi frustrować. I sprowadzać na nas śmierć.
Sztuczna inteligencja przeciwników także ma swoje wpadki – bywa, że potwory „widzą” przez ściany lub łapią gracza z nienaturalnie dużej odległości. Towarzyszące nam gadżety, w założeniu mające zwiększyć immersję i naszą skuteczność, ostatecznie okazują się raczej ciekawostką niż realnym wsparciem podczas rozgrywki. Do tego wszystkiego dochodzi narracja, która momentami traci spójność – przeskoki między scenami bywają gwałtowne, a niektóre wątki urywają się bez wyraźnego powodu. Mimo to trudno mieć do twórców pretensje: widać, że za projektem stoi ambicja, której po prostu zabrakło czasu i środków na pełną realizację.
Na uwagę zasługuje też to, jak twórcy podeszli do kwestii symboliki. Świat Azteków nie jest tu potraktowany jak tania egzotyka – zamiast kolorowych pióropuszy mamy motywy rytualnych masek, ofiar i odrodzenia. Xipe Totec symbolizuje zrzucanie skóry i odnowę – w grze motyw ten przekłada się zarówno na fabułę, jak i na psychikę głównego bohatera. Adrian nie tylko walczy o matkę, ale też przechodzi metaforyczną przemianę. Mimo na pozór horrorowej konwencji, Death Relives częściej gra na emocjach, niż stara się wywoływać w nas prymitywny strach. To opowieść o winie i odkupieniu, choć ujęta w konwencji survivalu.
Warto też docenić, że ekipa z Nyctophile Studios nie poszła w stronę bezrefleksyjnego pastiszu. Czuć, że ktoś tu czytał o mitologii i miał pomysł na jej współczesną interpretację. W świecie gier, gdzie azteckie motywy często sprowadza się do kalendarzy i ofiar z serc, to już coś, co zdecydowanie warto pochwalić.
Pomysł z pazurem, wykonanie z kompromisami
Death Relives to propozycja dla tych, którzy szukają atmosferycznego, krótkiego horroru z azteckim zacięciem. Ma klimat, ma charakter, ale też, niestety, sporo drobnych potknięć. Mimo wszystko – zwłaszcza gdy jest się fanem tego typu produkcji – gra się w to całkiem przyzwoicie. Pod warunkiem że jesteście w stanie wybaczyć te liczne niedoróbki i niewykorzystany potencjał. Ewidentnie twórcom zabrakło hajsu lub czasu. Albo jednego i drugiego.
Podsumowanie





Nic do dodania.
Komentarze
Dodaj nowy komentarz: