Co się stanie jeżeli połączymy ze sobą doświadczonych deweloperów ze studiów takich jak CCP Games, Ubisoft, Supermassive, The Bearded Ladies czy Massive Entertainment? Otrzymamy wtedy studio Myrkur Games — 40-osobową, ambitną ekipę, która przy okazji swojej najnowszej produkcji rzuca rękawicę największym tuzom branży gier wideo. Ich najnowsze dzieło to przygodowa gra akcji TPP, która przynajmniej na materiałach promocyjnych, prezentuje się jak coś mogącego stawać w szranki z produkcjami szczycącymi się swoją łatką potrójnego A. Sprawdźmy, czy Echoes of the End to tytuł, będący ukoronowaniem ambicji swoich twórców.
O co bijemy się tym razem?
Początek jest bardzo spokojny. Poznajemy w nim rodzeństwo z narodu Syrouvian. Cor to nadal nieopierzony młodzieniec, z nieco naiwnym i ufnym podejściem do świata. Jego siostra i jednocześnie bohaterka, w którą się wcielamy, Ryn, to postać o zgoła odmiennym charakterze. Jest osobą obsesyjnie odpowiedzialną, spiętą i trudną do polubienia. Jak szybko się dowiadujemy, takie nastawienie nie wzięło się znikąd. Ryn jest „Pozostałą” — kimś niezwykle rzadkim w tym świecie, naznaczonym tajemniczymi znakami i zdolnym do posługiwania się magiczną mocą bez potrzeby wspierania się dodatkowymi artefaktami.
Zdolności naszej „Pozostałej”, choć potężne, są też niestabilne. Ryn zmaga się z problemami utraty kontroli nad mocą, czego jawnym dowodem są ślady poparzeń na twarzy Cora. Jej strach przed zranieniem najbliższych jest tak wielki, że ma ona nawet problem podać bratu dłoń. W trakcie historii jej nastawienie ulega zmianie, łapie znacznie więcej luzu i momentami łatwiej jest z nią sympatyzować, ale nie mogę powiedzieć, żebym w którymkolwiek momencie ją po prostu polubił.
Chociaż jednostek takich jak Ryn jest niewiele, to magia w świecie Echoes of the End nie jest czymś niespotykanym. Ludzie korzystają z niej, na przykład, poprzez naramienniki ogniskujące, dzięki którym miotają płomieniami czy błyskawicami. Od razu w oczy rzucają się też gigantyczne kryształy zwane „Opiekunami”, które często widzimy gdzieś na horyzoncie. Ich obecność i rola w tym świecie to jedna z największych zagadek, które napędzają fabułę.
Szybko ścieramy się z wrogą nacją Reigendalu oraz Dalsmenami, stanowiącymi jej zbrojne ramię. W odróżnieniu od darzących Opiekunów szacunkiem Syrouvian, Reigendal z nieznanego nam powodu niszczy potężne kryształy. Wykorzystują w tym celu moce swojej własnej Pozostałej, czy jak oni to nazywają „Katalizatorki”, Zary. Nasze rodzeństwo natyka się na wrogi oddział przy jednym z Opiekunów. Spotkanie kończy się uprowadzeniem Cora, a poobijana Ryn natyka się, niby zupełnym przypadkiem, na Abrama Finlaya, który akurat był w drodze na spotkanie z jej, jak się dowiaduje, nieżyjącym ojcem.
Wraz z naukowcem, wykazującym się zaskakująco wielką wiedzą zarówno o Pozostałych, jak i Opiekunach ruszamy zatem w pościg za niegodziwcami. Wraz z kolejnymi wydarzeniami okazuje się, że nasz brat nie jest jedynym celem do uratowania. Z czasem stawka naszej ewentualnej porażki rośnie. Zagrożony jest nie tylko Ryn, ale cały znany nam świat.
Historia jest dosyć prosta i nie obfituje w wiele zaskoczeń, chociaż znalazło się w niej miejsce dla iście gwiezdnowojennego zwrotu akcji. Kolejne wydarzenia, niestety, są na tyle przewidywalne, że nie udało się scenarzystom choćby raz czymś mnie zaskoczyć. Istotnym wątkiem opowieści są problemy w relacjach z rodzicami i uprzedzenia. Poruszane tematy, choć poważne, niestety nie przekładają się na wciągającą narrację. Fabuła ostatecznie jest po prostu przeciętna. Na końcu twórcy zostawili otwartą furtkę dla kolejnej części, więc może przy jej okazji, zdołają wymyślić coś znacznie lepszego.
Stylistyka rozjechana bardziej niż w Elex
Nietypowo w moich recenzjach przejdę teraz do grafiki, która z pewnością przełożyła się na zainteresowanie produkcją ze strony niejednego gracza. Jestem mocno rozdarty w ocenie wizualnej części produkcji. Z jednej strony, celująca w realizm oprawa, z ładnymi, islandzkimi krajobrazami na pierwszym planie, wyjątkowo przypadła mi do gustu. Miałem wrażenie jakbym przemierzał świat wyrwany prosto z Hellblade, czy niektórych lokacji z najnowszych części God of War.
Z drugiej strony, mamy tutaj elementy stricte fantastyczne, które bardzo często odstają stylistycznie. Już na pierwszy rzut oka wydają się tutaj zupełnie nie pasować, jakby zostały wyrwane z innej gry. Gigantyczni, górujący nad wszystkim innym Opiekunowie nieprzyjemnie kontrastują z resztą krajobrazu. Osobiście bardzo lubię fantastykę, ale połączenie kompletnie oderwanych od siebie stylów, jakie tutaj dostajemy, wywołuje u mnie zgrzytanie zębami.
Abstrahując od stylistyki, oprawa graficzna ma też elementy, które wyglądają po prostu źle. Ogień to okropna, pomarańczowa plama. To, jak słabo wygląda ten i niektóre inne efekty, jest wręcz zaskakujące. Brakuje też pewnych detali, do których przyzwyczaiły nas już inne produkcje, jak choćby ślady stóp na śniegu. Trudno mi zrozumieć taką niedbałość w tych aspektach, bo bywają momenty, kiedy Echoes of the End wygląda, jakby wpakowano w niego setki milionów dolarów.
Brzmi to średnio
Pewnie już nie możecie doczekać się, aby poczytać o rozgrywce, ale zatrzymajmy się jeszcze na moment przy muzyce. Niestety jest to kolejny element, w ramach którego Echoes of the End, mówiąc lekko, niedomaga. Efekty dźwiękowe często są zbyt ciche albo nieadekwatne do akcji. W testowanej przeze mnie wersji zdarzały się braki odgłosów (upadki, wyciąganie miecza), lipsync często się rozjeżdżał, a jakość głosów faluje od niezłej do przeciętnej. To wszystko psuje odbiór scen fabularnych. Sama muzyka natomiast brzmi jakby została wyrwana z darmowej składanki z tagami epic i fantasy. Nie znaczy to, że jest tragiczna. To poziom typowego przeciętniaka, którego największym plusem jest to, że nie przeszkadza.
Niezłe pomysły w morzu dłużyzn
Jeżeli graliście w dwie ostatnie części serii God of War to Echoes of the End oferuje właściwie to samo, tylko mniej, zarówno pod względem ilości, jak i jakości. Struktura etapów jest powtarzalna: krótki korytarz z ewentualnym odskokiem po skrzynię z notatką, arena z wrogami, zagadka środowiskowa i znów arena. Sekcje zagadkowo-platformowe bywają przeciągnięte, przez co zaczynają nużyć swoją powtarzalnością. Wymagają też precyzji, a chwilowe stuttery niejednokrotnie zmuszały mnie do ich powtórki. Muszę jednak pochwalić twórców za pomysłowe zagadki środowiskowe, zwłaszcza w dalszych rozdziałach. Szkoda jednak, że nawet mając niezły pomysł, to rzucają nim w nas tak często, że zaczyna on męczyć.
Często występują też niezwykle irytujące dla mnie szczeliny, przez które postać przeciska się z prędkością ślimaka, czy przeszkody nieskładające się na większą zagadkę i wymagające od nas jedynie podejścia i wciśnięcia przycisku. Miałem wrażenie, że produkcja bardzo nie szanuje mojego czasu i sztucznie wydłuża rozgrywkę. Ostatecznie jednak, pomimo tych dłużyzn, ukończyłem całą przygodę w czasie poniżej 10h co gra nagrodziła osiągnięciem.
Znalazło się też miejsce dla łódki, którą niczym Kratos zwiedzamy bardziej otwartą lokację, pozwalającą nam wybrać kolejność, w jakiej wykonamy zadania. Z jednej strony była to miła odmiana od liniowych etapów, z drugiej zaś nie wniosło to nic poza wymaganiem pływania kilka razy w tę samą stronę. Ostatecznie było to zatem jedynie kolejne niepotrzebne wydłużanie rozgrywki.
Podobało mi się natomiast kilka dobrze wplecionych w grę easter eggów, na jakie możemy natknąć się podczas przygody. Znalazło się nawet miejsce dla odniesień do Władcy Pierścieni czy Mad Maxa. Pozostawiam je Wam do odkrycia. Ja się przy nich lekko uśmiechnąłem.
Magią i mieczem
Na walce w Echoes of the End spędzimy mniej więcej 30 do 40% czasu gry. Jest wykonana poprawnie, ale szybko robi się powtarzalna. Nasz początkowy zestaw ruchów opiera się na ciosie lekkim, bloku, parowaniu oraz dwustopniowych unikach. Wrogowie, poza standardowymi atakami, wyprowadzają także ciosy oznaczone białym wskaźnikiem, oznaczającym, że możemy je jedynie sparować, oraz czerwonym, informującym nas o potrzebie wykonania uniku.
Moje pierwsze wrażenie były zaskakująco pozytywne. Uderzenia mieczem są dosyć płynne, a udane parowanie potrafi uraczyć bardzo satysfakcjonującym efektem. Nieźle wypadają finishery — często bardzo krwawe, skutkujące odrąbaną głowę, ręką lub inną kończyną. Gorzej robi się, gdy po mniej więcej dwóch godzinach zabawy, dalej praktycznie przy każdym pokonanym wrogu odpala się jedna, z ostatecznie niewielkiej puli animacji kończących. Przestały mi one dawać jakąkolwiek frajdę i miałem ich serdecznie dosyć. Ostatecznie też, kombinacji ciosów jest niewiele, więc w pierwszej i ósmej godzinie okładamy mniej lub bardziej ludzkich agresorów w ten sam sposób.
Podczas starć zrobimy też niejednokrotnie użytek z magicznych umiejętności naszej bohaterki. Gwiezdne Wojny zaliczają gościnny występ nie tylko w fabule, a moc Ryn jest tego przykładem. Możemy miotać przedmiotami we wrogów albo zderzać przeciwników ze sobą. W arsenale zdolności dostępne są też magiczne wybuchy czy wysysanie zdrowia w pozie Lorda Vadera. Znalazło się także miejsce na potężny wir, który kładzie na łopatki całe zastępy gnębicieli. Korzystanie z mocy Ryn jest przyjemne, ale podobnie jak z machaniem mieczem, powtarzalność wkrada się tu zbyt szybko.
W walce wspiera nas nasz towarzysz mający w arsenale kilka mocy elektrycznych, ale jego wpływ na przebieg starć jest niewielki. Nudzie, jaka towarzyszy kolejnym arenom nie pomaga też ubogi zestaw dostępnych wrogów. Przez większość gry pacyfikujemy kolejnych identycznie wyglądających Dalsmenów czy trollowate cosie (nazywane Durtarami), a od czasu do czasu wyskoczy na nas przerośnięty robal, krab lub jeden z trzech pozostałych przedstawicieli lokalnej fauny.
Starcia z bossami wyglądają właściwie za każdym razem tak samo. Nie musimy szukać żadnego sposobu na danego wroga. Do tego z niektórymi powalczymy dwa, a nawet trzy razy. Recykling i nuda przekładają się na obraz starć, które nie wywołują żadnych emocji.
Wiele drzewek po nic
Chociaż zbroi i miecza nie przyjdzie nam wymienić na nic lepszego, to dostajemy system rozwoju umiejętności zarówno Ryn, jak i Abrama. Dostępne drzewka zdolności dzielą się na walkę mieczem, korzystanie z mocy, wytrzymałość oraz elektryczne ataki naszego towarzysza. Ścieżki rozwoju są krótkie, a odblokowywanie kolejnych skilli nie ma wielkiego wpływu na rozgrywkę. Właściwie to gra mogłaby się bez nich obejść i po prostu rozszerzać nasz wachlarz ruchów bojowych wraz z rozwojem fabuły, tak jak robi to w przypadku podwójnego skoku czy przyciągania się do obiektów.
Przerwa co pół godziny
Warstwa techniczna to miejsce, gdzie gra notuje najpoważniejsze potknięcia. Do szewskiej pasji doprowadzało mnie często wyrzucanie do pulpitu. Działo się to nawet kilkukrotnie na rozdział. Pod względem wydajności jest mocno przeciętnie, biorąc pod uwagę poziom wyświetlanej grafiki. Niektóre opcje graficzne nie pozwalały na wprowadzenie w nich zmiany (generacja klatek, NVidia Reflex czy jasność). Do tego dochodzą inne pomniejsze babole jak wpadanie postaci w tekstury, wrogowie wypadający poza arenę i nieumierający, bugi pozwalające przenikać przez ściany — trochę tego było.
Brakowało mi też jakichkolwiek przejść pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Często nie dostajemy żadnego przerywnika filmowego, a jedynie nagły ekran ładowania, po którym lądujemy w kolejnym etapie. Całość sprawia wrażenie projektu, który potrzebował kilku dodatkowych miesięcy na dopracowanie i testy.
Miło, że w grze znalazło się tłumaczenie na język polski. Na tym kończą się moje pochwały względem lokalizacji. Niestety, ale sprawia ona wrażenie wykonanej maszynowo. Niespójność między audio a napisami, osobliwe konstrukcje zdań i braki w tłumaczeniu wybijały mnie z immersji. Dodatkowo niezwykle frustrowały mnie powolne i nieprzewijalne dialogi kontekstowe. Wolałem czytać dziennik niż ich słuchać.
Jest dobrze? Jest średnio
Echoes of the End to projekt bardzo ambitny i, niestety, bardzo niedopracowany. Walka i zagadki są niezłe, ale ostatecznie nie na tyle dobre, aby udźwignąć to, w jakiej liczbie je tutaj dostajemy. Fabuła nie należy do tych szalenie wciągających. Najlepiej wypadają krajobrazy, z których wylewa się islandzki klimat. Chociaż dużo narzekałem i na końcu tej recenzji zobaczycie ocenę dosyć niską, to uważam, że ta produkcja może sprawić dużo frajdy, a studio Myrkur Games ma potencjał stworzyć grę znacznie lepszą i bardziej doszlifowaną. Jak na debiutancki projekt całość wypada solidnie. Jeżeli doczekamy się poprawek warstwy technicznej, to Echoes of the End będzie przyjemnym średniakiem na kilka miło spędzonych godzin.
Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy firmie Plaion.
Podsumowanie





Echoes of the End ma podstawy na bycie świetną grą. Niestety podstawy mogące bawić przez godzinę, czy dwie, zostały tutaj rozciągnięte do granic, przy których jedynie nudzą.
Komentarze
Gdybym miał ochotę na ziemniaka to zrobiłbym frytki, a nie grał w takiego crapa.
odpowiedzFrytki to zawsze świetny wybór 😁
odpowiedzCzyli typowy sredniaczek. To i tak lepiej niż się spodziewałem. Jak będzie jakaś fajna promka to obyczaje.
odpowiedzNa promocji warto, oby siadło 🙃
odpowiedzYup, w dobrej cenie się weźmie.
odpowiedzDodaj nowy komentarz: