Mogę teraz poudawać światłego filozofa i powygłaszać jakieś niezrozumiałe teorie itp. Zawsze o tym marzyłem, ale po miesiącu studiów tak naprawdę jeszcze nic więcej nie pojmuję, niż przed studiami. A nie będę stwarzał pozorów, nie jestem mądrzejszy czy lepszy od gości na zarządzaniu. Mogę być jedynie lepszy pod tym względem, że póki co na studiach mi zależy i nie uczę się, bo tak trzeba, tylko dlatego, bo tak chcę. Jestem zafascynowany metafizyką i fragmentami, które do czytania podkładają nam wykładowcy. Już widzę, że wielu kolegów z roku ma podejście typu: "ojejku ojejku ile do czytania, niedobrze, nie chce mi się". Albo pełne gacie ze strachu, gdy nadeszło kolokwium, podejście iście licealne. Wielu, jak dostrzegam, przyszło tutaj, bo filozofia jest cool, można podrywać laski na nie chyba albo nie wiem. Taki bunt chyba.
Mnie martwi tylko, że nie da się przetłumaczyć rodzinie, dlaczego jestem na tych studiach. Za coś konkretnego byś się wziął, gdzie będziesz pracował itp.