Normalny świat, jak nazywa go Twój kolega, nie był w istocie "normalny". Cały sezon głowiłem się o co chodzi, ale dopiero po scenie rozmowy Jacka ze swoim zmarłym ojcem wszystko nabiera sensu. Nie jest to oczywiście sens racjonalny, ale ładnie uzasadniony. Alternatywna rzeczywistość wcale nie była alternatywną, ale działa się PO śmierci każdego z bohaterów. Oni sami wytworzyli sobie ten czyściec (czy raj, jak kto woli) w podświadomym pragnieniu odnalezienia osób, na których im zależało. Możemy zobaczyć, że życie przedstawione w tej drugiej rzeczywistości urzeczywistnia wizję życia, jakie chciałoby prowadzić większość z nich - Jack ma syna, przez co naprawia swoje ojcowskie problemy, Hugo jest szczęściarzem w kontraście do pechowego z dawnego świata, Ben ma dobry kontakt ze swoją "córką", Faraday jest muzykiem, itd. Cała zmyła polegała na tym, że po końcówce 5. sezonu wszyscy spodziewali się, iż rozbitkowie faktycznie zmienili bieg wydarzeń, a tu psikus - nic nie zmienili, bo "whatever happeneded, happened". Gdyby faktycznie obie rzeczywistości działy się równolegle, to gdzie mieliby polecieć Miles, Frank, Sawyer, Kate i Richard? Wszystko się ładnie układa