Zostawcie Trusia, on jest po prostu bardzo needy
Obejrzałem ostatnio From Paris with Love z Travoltą. Fajne, wybuchowe i dobrze działające na zmysły kino - świetny dźwięk i obraz, do tego standardowo dla tego rodzaju obrazów "kozackie" odzywki i przynajmniej jeden elo-bohater. Jeden z lepszych głupich filmów jakie ostatnio widziałem. Oczywiście nie ma co oczekiwać od tego większego sensu czy logiki, ale jako typowo popcornowe kino idealne na rozluźnienie - jak znalazł.
Wojtku, obejrzałes w końcu Shrinka z Kevinem Spacey? Miałeś nadrobić dawno temu, a odpowiedniego posta w tym temacie jak nie było, tak nie ma ;[
To miało być takie raczej ironiczno-prowokacyjne w ramach wielkiego come back, a ty mi od razu jedziesz po reputacji rodziny Wojtuś i to po tak długim rozstaniu
O_o. Miznąłbyś delikatnie lekką zachętą i popłynąłbym słowotokiem, jak - nie przymierzając - psie kupy w przedwiośniu, a ty tu wbijasz mi swoją belkę w oczodół...
Nic się na forum nie zmieniło, dobrze wiedzieć, że trwa gdzieś ktoś jeszcze na szańcu normalności w tym spedalonym półświatku, z eskadrą gimnazjalnych onanistów legitymujących się profilami na naszej klasie
. A skoro już mamy witać się serdecznie i wspomniałeś o potrzebach, to pamiętasz chyba, czemu na drugie mam Hardwood?
Zaraz coś wysmażę specjalnie dla Jaya.
Wojtq - żebyś mógł się spytać
.
Home, sweet home
.
Wiadomość scalona: [time]Marzec 23, 2010, 20:21:45 pm[/time]Tak więc odnośnie Wellesa - po kilkuletnich przymiarkach w końcu odważyłem się sięgnąć po zakurzoną płytę z promocyjnego kartonika firmowanego logiem magazynu Film (który z resztą, o ile przymknąć oko na fasadową stylistykę i plotkarsko-głuptaskowaty charakter działu "publicystyki okołofilmowej" - może z wyjątkiem felietonów Żurawieckiego i Żakowskiego, którzy piszą rzeczy ciekawe i chyba na poziomie - ichni system recenzji wciąż pozostaje dla mnie nieporównywalnie strawniejszy niż ten proponowany przez Kino, z racji swojej zwięzłości i klarowności głównie, a także z racji hamowania się grona szanownych recenzentów ze sprawozdawania filmu z najciekawszych jego niuansów bez szczególnego ostrzeżenia). Obraz mający być przełomem w historii kina, kamieniem milowym scenopisarstwa i reżyserii oraz niedoścignionym wzorem spłodzonym przez debiutującego geniusza (Welles błyszczeć zaczął chyba udziałem w dramach radiowych, było tak? Nie widzi mi się jakoś w tym momencie sprawdzać...), albo przerósł mnie, który jeszcze nie dorosłem filmowo, aby dostrzec cały jego kunszt, albo zwiotczał odrobinę z biegiem lat w mocy swojego przekazu. I nie mówię bynajmniej, że jest choć na jotę zły, więcej - nie dostrzegam nawet szczególnie w tym filmie jakiegoś specjalnego zionięcia anachronizmów. Film ma w sobie wiele dziarskości, aktorsko stoi ciekawie, choć raczej nierówno - biorąc jednak pod uwagę to, że znaczna część ekipy złożona była z debiutantów nie ma chyba nad czym utyskiwać. Mnie osobiście przekonali do siebie Welles (bo i nie czuję się w pozycji oceniania go inaczej) oraz stary jajcarz Everett Sloane. W formie dość statyczny, czasy i środki zdawały się nie pozwalać na więcej, z resztą inny byłby nieswój. Muzyka muzyką, wyrosła i wrosła w swoje realia, mnie początkowo przeszyła dreszczem, później ugłaskała. Tym co mi nie do końca zagrało, choć zagrać miało zapewne tak właśnie, była niejaka niespójność przekazu, jakaś niekonsekwencja w morale, zapewne wynikająca z mojego osobistego podtrucia prostoliniowością kina najnowszego, ograniczeniem, ślepotą lub zwykłym lenistwem, bo wciąż nie jestem pewien, jakiej roli doszukiwać się dla rozwiązania zagadki "Rosebud".
Postać Kane'a odczytywać jedynie jako obsesyjnego introwertyka, utajenie zakompleksionego, ale jakże charyzmatycznego, apodyktycznego tyrana, wiecznego chłopca nie uznającego sprzeciwu, odtrącenia, przemożnie zachłannego na błyskotki, akceptację i hołubienie życiowego zatraceńca, a nawet wręcz archetypicznego dyktatora na miarę Hitlera czy Haile Selassie (którzy byliby mu przecież paradoksalnie ówcześni!
), czy też może doszukiwać się jakiegoś drugiego dna? Motyw "Różyczki" pozostawia po sobie niepokój, niedosyt treści - Kane nigdy nie odkrywa wszystkich kart, co niewątpliwie było zabiegiem reżysera i scenarzysty - zastanawia mnie jednak, czy było to jedynie czysty zabieg komercyjny, chwytliwy trik, czy też może Welles miałby dzisiaj - przyparty do muru - coś bardziej konstruktywnego na ten temat do powiedzenia, czy byłby w stanie faktycznie wyciągnąć kota z worka i zachwycić nim tłum. Zdaję sobie sprawę, pytanie z gruntu niemądre, ale ten żar dociekliwość mimo wszystko nigdy nie przestaje się tlić...
Welles miał niewątpliwy dar, iskrę bożą, której zazdroszczą mu po dziś dzień wielcy współcześni - wyczarował nieprzeciętny scenariusz, wykreował niezapomnianą rolę i zauroczył tym w dodatku co wybredniejszą widownię. Typ obrazu, który zawsze pozostaje aktualny, a jednocześnie należy do gatunku, który nigdy nie osiągnie zasłużonej popularności. Może nie idealny, ale ośmieszyłbym się nie oddając mu wielkości. Mus dla tych, którym wielkie kino kojarzy się z Cameronem i jemu podobnymi odpuściarzami. Czas zrewidować poglądy.
Na temat pozostałych dwóch jakoś może przy okazji...