Motyw, który można zinterpretować na kilka sposobów. 1. Bez zabójstwa Candy'ego, nie byłoby mowy o takiej krwawej końcówce (do tego momentu zastanawiałem się, kiedy Tarantino wrzuci swoje ulubione sekwencje z masową strzelaniną). 2. To forma "dopełnienia zadania", "kropki nad i", Candy stanowił największego złoczyńcę, ucieleśnienie zła i finałowe zwieńczenie całej tej filmowej krucjaty. On po prostu musiał zginąć. Tak też nakazuje najbardziej pierwotna konwencja westernów (chociaż trudno nazwać Django westernem, nie zgadza się chociażby rzucające się na pierwszy plan umiejscowienie akcji
). 3. Zamysł, który dojrzał i eksplodował w głowie Shultza od momentu, gdy siostra Candy'ego zaczęła grać bliskiemu mu z racji pochodzenia Beethovena, retrospekcji rozszarpania niewolnika przez psy. Po prostu wiedziałem, że chłop mu nie popuści. Jak sam to głupio określił:
"Nie mogłem się powstrzymać". Dla mnie większym bezsensem była szopka odstawiona przez Shultza i Django, żeby odkupić Broomhildę. Może nie załapałem "mentalności" plantatorów, którą tłumaczył bohater Waltza, ale gdyby zaproponowali wprost 12 000$ za dziewczynę (bądź mniej), której i tak Candy chciał się pozbyć, nie byłoby tego całego krwawego przedstawienia.
Podobało mi się, jak Tarantino ukazuje kontrasty. Niemiec przeciwnikiem segregacji czarnoskórych, Django Siegfriedem z legend IX-wiecznej Ameryki.
Jednak najlepiej nakreśloną postacią jest Stephen, odgrywany przez Samuela L. Jacksona. Facet rewelacyjnie ukazał zasymilowanego murzyna, który za komfort i pozorną kontrolę lizał dupę swemu właścicielowi. Piękna parodia tego, co mieliśmy możliwość zobaczyć w "Przeminęło z wiatrem" i "Północ-południe".
Generalnie aktorsko wszyscy dali radę, nawet Foxx, o którego w całej tej stawce się obawiałem (to jemu przypisano imo najlepsze, a jednocześnie proste kwestie dialogowe i one-linery). Do dzisiaj mam w głowie
"I like the way you die, boy".
DiCaprio to klasa. Jego monologi powodowały, że nie widziałem aktora odgrywającego postać, widziałem Candy'ego. Pozerskiego bogacza (pięknie go zgasił Shultz z tekstem o "Trzech muszkieterach"), który odziedziczył rodzinny majątek wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza i przesiąknięty ideami o wyższości białych (scena z czaszką - klasyk, specjalnie zwracałem uwagę, gdy kadr przechodził na Schultza, którego potomkowie podobnie podchodzili do kwestii rasowych).
Oczywiście wiele w tym filmie umowności, braku logiki, błędów, co nie zmienia faktu, że to świetna rozrywka.