tydzien temu utracilem to co dawalo mi radosc i nadawalo zyciu sens - dziewczyne. poznala kogos innego, lepiej sie z nim dogadywala, rozstalismy sie. byla 2 miesiace w pracy w niemczech (tam go poznala), czekalem i tesknilem, gdy wrocila byla zamknieta w sobie. myslala juz tylko o nim. bylismy krotko, ale ja ja szczerze kochalem. byla obecna w kazdym elemencie mojego zycia, teraz gdy jej braklo, wszystko wydaje sie byc niekompletne. pamietam te dobre chwile i tesknie do nich. nie sprawdzilem sie. byli lepsi. sama milosc nie wystarczyla. uczucie pokonaly ronice w sposobach spedzania czasu: ona lubila dyskoteki, ja wolalem koncerty, rockoteki, lubilem od czasu do czasu zobaczyc dobry film, posiedziec w pubie. to co mi sprawialo przyjemnosc, ja meczylo. dla niej zaczalem sluchac muzyki dance i jezdzilem na dyskoteki. to nie wystarczylo. nie potrafilismy rozmawiac. czulismy skrepowanie. teraz siegam powoli dna. olewam studia, w domu nic nie robie, tylko siedze i slucham Comy, znowu zaczalem palic (nie palilem dla niej) i wypalam paczke dziennie, upijam sie z kolegami. mam wrazenie jakby zatrzymal sie czas, a to co bylo, to tylko wspomnienie marzenia. nie mam juz sil probowac poznac nowa dziewczyne - nie potrafie ich przy sobie zatrzymac. najgorsze jest to, ze sam doszedlem do tego dlaczego jest zle, ona mi nie mowila. diabel tkwi w szczegolach, warto zwracac na nie uwage. o nic jej nie winie, po prostu sie nie sprawdzilem...