Recenzja

Recenzja A-Men

Polacy nie gęsi i swój język mają. W dzisiejszych czasach w stosunku do produkcji gier też tak możemy powiedzieć. I choć w sumie to nie od dzisiaj Polacy wojowali w developerce, to od niedawna osiągamy w niej światowe sukcesy. Tym razem są to chłopaki (i dziewczyny też!) z krakowskiego studia Bloober Team, którzy stworzyli A-Men, jeden z startowych tytułów na PS Vita.

Całkiem nieźle, co nie? A teraz przechodząc do meritum sprawy, no to jak jest z tą polską drużyną A?

W A-Men postawiono na dość stary i sprawdzony sposób rozgrywki, który dla części z Was pewnie będzie już aż za stary i wręcz archaiczny, ale twórcy postanowili, że ich tytuł nie musi wnosić czegokolwiek nowego do branży. Wręcz na odwrót, powrót do korzeni owocował właśnie tytułem, który mi na myśl przywodzi jedno. Jeśli pamiętacie taką grę jak Lost Vikigns, to nie muszę wiele więcej chyba tłumaczyć, choć pewnie młodsi gracze nigdy nie mieli okazji się spotkać z trzema brodatymi wikingami. Podobnie jak tam, tak i tutaj do czynienia mamy z platformówką pełną zagadek do rozwiązania, które niejednokrotnie wysilą Wasz umysł i przytrzymają na dłużej przed ekranem konsoli. Spędzicie wiele godzin na obmyślaniu planu działania i powtarzaniu plansz, gdy jeden z A-Droidów zabije którąś z Waszych postaci. Choć bywa to irytujące, to całość w pewnym stopniu nawet nieźle się broni. Ale o tym trochę dalej.

Tytułowi A-Meni to tak naprawdę grupka cieciów z fabryki robotów bojowy nazywanych A-Droidami. Na co dzień spokojnie w niej pracują, a gdy tylko wszyscy pójdą do domu, przebierają się za żołnierzy i trenują na wspomnianych maszynach. Tylko, że pewnego wieczoru coś poszło nie tak i wszystkie roboty zaczęły wariować, a fabryka w niekontrolowany sposób zaczęła produkować kolejne droidy. Bohaterowie w przypływie geniuszu postanowili, że wysadzą wszystko w powietrze, tak by nikt się nie skapnął, że to ich wina. Problem tylko w tym, że gdy uciekali helikopterem, zapomnieli ze sobą i detonatora i paliwa na lot, przez co rozbili się po chwili w lesie. Chcąc naprawić swój błąd muszą dotrzeć znów do fabryki i wysadzić ją w powietrze.

Tak, jest dokładnie tak jak zdążyliście pomyśleć. Gra fabularnie nie ma w sobie ładu ani składu. Z resztą całość została zrobiona tak, że pełna jest w sobie nonsensu. Aż zacząłem w pewnym momencie zastanawiać się, czy naprawdę twórcy mieli w zamyśle stworzenie totalnie pozbawionej sensu gry, w której roi się od dziwnych tekstów, slangów i memów internetowych. Na każdym kroku postacie mówią coś głupiego lub wyciągniętego z internetowego, czy też growego slangu. I tak praktycznie do samego końca trwającej około dziesięć godzin rozgrywki.

Tak jak wspomniałem wcześniej, gra przypomina mi mocno The Lost Vikings, w której kierowało się trzema wikingami w celu wykorzystywania ich umiejętności i rozwiązywania zagadek, tak by móc ukończyć poziom. Do dyspozycji tutaj jest pięć postaci, którymi sterujemy w przeciągu czterdziestu misji rozsianych na przestrzeni czterech różnych światów. Szóstym członkiem ekipy jest pilot śmigłowca, który pojawia się na każdym z poziomów, gdy tylko ukończymy wykonywanie misji. Wówczas wystarczy do niego dojść i wsiąść do śmigłowca by przejść dalej. Zwykle podstawowym zadaniem jest wyeliminowanie konkretnej ilości przeciwników na planszy, czyli wspomnianych już A-droidów. Aby ukończyć poziom, wystarczy najczęściej, że ubijemy tylko połowę z nich, ale oczywiście jeśli uda nam się zdjąć wszystkich, wówczas dostajemy więcej medali i pieniędzy. Medale są tutaj takimi szczątkowymi pucharkami, które dopiero uzbierane w zestawie odblokowują trofeum. Z postaci mamy tutaj żołnierza, inżyniera, spadochroniarza, szpiega, oraz osiłka. Każdy z nich posiada unikatowe dla siebie umiejętności, które pozwolą na ukończenie danego etapu. Żołnierz potrafi posługiwać się bronią, granatami i różnymi ładunkami wybuchowymi, inżynier potrafi budować i rozmontowywać kładki, kopać doły i zamalowywać miny, tak by przeciwnik ich nie zauważył. Spadochroniarz może bez problemu upaść z wysokości, oraz posługiwać się specjalną linką. Osiłek może natomiast podrzucać innych A-menów, oraz przenosić skrzynie (i co lepsze, jest z nich wszystkich najmądrzejszy). Na końcu jest szpieg, który używając swojej głupkowatej czapki może wtapiać się w przeciwników i być nie zauważonym, oraz stawiać znaki, dzięki którym przeciwnik zawróci.

Jak widzicie więc, nawet umiejętności postaci są mocno pokręcone, co – jak już wspomniałem – tym bardziej potwierdza to, że gra przede wszystkim chce naśmiewać się sama z siebie. Przynajmniej tak starałem się sobie to wytłumaczyć, bo innego wyjścia nie ma. A nie, przecież jest jeszcze szansa, że A-men jest po prostu kiepskie. Tylko, że nie mogę tego do końca powiedzieć, bo w pewnym momencie zacząłem się przy niej całkiem dobrze bawić…

Pomimo tego wszystkiego, co już Wam napisałem, A-men ma w sobie coś, co po pewnym czasie daje się lubić i sprawia, że nawet przyjemnie się w to gra. Poziomy są całkiem nieźle zaprojektowane, a wykorzystanie umiejętności każdej z postaci jest dobrze zbalansowane. Szkoda tylko, że jest w niej także sporo niedociągnięć i minusów, które skutecznie odciągały mnie od przesiedzenia przy niej dłużej niż pół godziny pod rząd. Jak już zaczniecie grać, dopiero wtedy wychodzą wszystkie ułomności w postaci kiepskiej animacji postaci i archaicznej wręcz grafiki, która na Vicie może wyglądać o wiele lepiej (patrz: Rayman Origins). Choć plusem można nazwać to, że wykorzystano w pełni ekran dotykowy równolegle z przyciskami, to do szaleństwa doprowadzało mnie gdy umiejętności postaci (podnieś coś, użyj przedmiotu) co chwilę zmieniały swoje przyporządkowanie do przycisków na konsoli. Ewidentny błąd designerski. Do tego dochodzi jeszcze sklepik, w którym możemy kupować różne przedmioty za pieniądze uzbierane w grze. Wszystko pięknie i fajnie, bo dostępnych jest mnóstwo ulepszeń do arsenału a-menów, oraz nikomu nie potrzebnych ciuszków, które tak naprawdę poza wyglądem nic nie dają. Lecz prawdziwy rodzynek wychodzi w momencie kiedy chcemy je nabyć. Po prostu się nie da. Aby je kupić, musimy „zdobyć” kupon od kogoś z znajomych poprzez aplikację NEAR. Natomiast w każdej chwili każde ulepszenie można „upuścić” do NEARa, tak by ktoś inny mógł je sobie kupić u siebie, nawet jeśli go nie mamy, bo tylko tak można odblokować możliwość ich kupienia. Tak więc mogę podzielić się z innymi ulepszeniem, ale aby je kupić, sam musze go od kogoś dostać i vice versa. Dla mnie całkiem pomylone wykorzystanie NEARa.

Pisząc ten tekst myślałem, że zamknę się w kilku krótkich akapitach, lecz z czasem przy niej spędzonym naroiło się w mojej głowie masę rzeczy, które chciałem tu opisać. Choć jak już wspomniałem gra jest dość długa i klimatem raczej zachęci starszych graczy, to i tak swoją oprawą i prawie ujemnym pierwszym wrażeniem (który poprawia się z czasem przy niej spędzonym) tym bardziej nie rekompensuje jej ceny, która w obecnej chwili wynosi u nas 69zł. Nawet sam Piotr Babieno, szef studia Bloober Team, w jednym z wywiadów przyznał, że to dużo. Pomimo, że się przyznał, to i tak cena się nie zmienia. No ale Sony już po premierze nowej konsoli wylało nam kubeł zimnej wody na głowę i poprawiło drugim po plecach, pokazując, że gry na Vitę, jak i sam sprzęt, to produkty pierwszej klasy, za które należy się odpowiednio wysoka cena. Szkoda jedynie, że w ten sposób pierwsza Polska gra na Vitę i pierwsza dostępną w dzień premiery sprzętu raczej nie sprzeda się w zadowalającej ilości. Przynajmniej nie tak, jak gdyby kosztowała 30zł, czyli tyle, ile powinna.

Nasza ocena: 7/10

Platformy:
Czas czytania: 7 minut, 45 sekund
Komentarze
Dodaj nowy komentarz:
...
Twój nick:
Twój komentarz:
zaloguj się

Ta strona korzysta z reCAPTCHA od Google - Prywatność, Warunki.


Treści sponsorowane / popularne wpisy: