Okazało się, że nie będzie to zwykły slasher w krainie wikingów, że to gra o metalu, że poza Blackiem wystąpi w niej Lemmy, Ozzy, Rob, a track-lista składa się z aż 108 ciężkich bangerów i, co najważniejsze, że to miks siekanki, RTSa, mini gierek i przemierzania gigantycznej krainy hot-rodem. Warto w tym momencie wspomnieć, że przy tworzeniu świata, w jakim gra jest osadzona, twórcy inspirowali się okładkami metalowych albumów. Nawet, jeśli nie widzieliście żadnej na oczy, szybko to zauważycie. Tyle tytułem wstępu, przejdźmy do rzeczy. Grę otwiera tłuste intro, wg mnie najlepsze, jakie było dane mi zobaczyć dotychczas. Trwa przez kilka minut, po czym płynnie przechodzi w grę. Głównym bohaterem, w którego wciela się Jack Black, jest Eddie Rigs (fani Iron Maiden docenią ten ukłon w ich stronę), techniczny (z ang. rodie) typowej, kiepskiej kapeli z telewizji, dla której nastolatki w Kalifornii robią gromkie łał. Eddie cholernie tęskni za dawnymi czasami, kiedy na koncertach rockowych nie było decków i samplerów, a członkowie zespołów nie wyglądali jak brzydkie kobiety, zaś jak rasowe tury. Przypadek sprawia, że podczas koncertu przenosi się on do dziwnej świątyni wypełnionej demonami i w tym momencie przejmujemy kontrolę nad naszym badassem. Black Sabbath pogrywa w tle Children of The Grave, a my w tym czasie przechodzimy przez mały tutorial, zdobywamy nasz oręż w postaci Topora oraz Gitary i zaczynamy ciąć. Przepraszam, że trochę pospoilowałem, ale nie mogłem się opanować. Jakiś skromny zarys fabuły jednak by się przydał, więc muszę jeszcze trochę zdradzić. Wiemy, że Eddie jest na koncercie i wiemy też, że owa wspomniana świątynia znajduje się w starożytnej krainie metalu, rządzonej przez złego Doviculus'a (swoją droga kawał gnoja). Dołącza do grupy Larsa, kierującego ruchem oporu i ostatnim bastionem ludzi. Odwiecznym wrogiem Larsa jest Lionwhyte (w tej roli genialny Rob Halford z Judas Priest), z którym my również się nie lubimy. Do tego sporo niespodziewanych zwrotów akcji, romanse, kłótnie i happy end. Brzmi kiepsko? Może trochę... W rzeczywistości historia napisana jest bardzo dobrze, jest wciągająca, a wszystko to polane jest sosem zrobionym z mistrzowskiego poczucia humoru, muzyki i ogólnie pojętego metalowego klimatu.
Co uderza od razu, to ogrom świata. Może nie tyle ogrom co gigantyczność. Przez całą grę obserwujemy wielkie kamienne miecze, topory, posągi, podobizny, gitary, góry, wzgórza czy wreszcie Screaming Wall. Drugą rzeczą jest świetny dizajn bohaterów i skurczybyków, których kosimy, przywodzący na myśl filmy animowane i kreskówki latające w Cartoon Network na przełomie wieków. Mimika twarzy wszystkich postaci stoi na bardzo wysokim poziomie; może stąd właśnie to wrażenie oglądania filmu animowanego. Z czasem okazuje się też, że mocnym filarem, na którym stoi gra jest poczucie humoru, typowe dla Jacka Blacka i Tima Shafera, a że to zdanie ma dopiero jedną linijkę to pochwalę też genialny voice acting. W sprawie gameplay'u póki co, napisałem o machaniu siekierą i gitarą, czas więc wspomnieć o elementach RTS. Wszystkie walki z bossami mają formę bitwy na koncerty – w odległości kilkuset metrów od siebie stają dwie ogromne sceny, rozmiarami przypominające te z tras AC/DC. Naszym zadaniem jest zmonopolizowanie budek z pamiątkami, w których gromadzi się „publiczność”. Wiem, że brzmi to dosyć kretyńsko, ale w praktyce sprawia dużo zabawy i satysfakcji.
Do osiągnięcia celu mamy kilka jednostek: piechota, snajperki, motocykliści-medycy, motocykliści-ofensywa, duże pojazdy bojowe itd. Nasz przeciwnik dysponuje podobnymi zasobami, a my jako Eddie musimy tak zarządzać tym burdelem, żeby zdobyć jak najwięcej budek. Im więcej mamy budek, tym więcej „publiki”, która z kolei jest surowcem służącym do produkcji kolejnych jednostek. Jak widzicie wszystko ładnie się zazębia, muzyka podbija ciśnienie, jest dobrze. Ostatnim elementem, jeżeli chodzi o stronę techniczną, jest jazda samochodem, ale na ten temat nie ma co się rozpisywać – jest i już. Możemy go modyfikować u Ozzy’ego (Guardian of Metal), doczepiać rakietnice coraz to większych rozmiarów, miniguny, głośniki... czyli pimpin'. Generalnie służy on do szybszego przemieszczania się, w niektórych misjach pełni rolę broni. Mogę jeszcze ewentualnie dodać, że model jazdy kojarzy się z Crazy Taxi na Dreamcasta; dla tych którzy zagrywali się w Złotówę może to być plus. Wszystkie te elementy gameplay'u świetnie ze sobą współgrają i przeczą maksymie: jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego. Tutaj poszczególne kawałki są idealnie wyważone, ja na ten przykład ani przez chwilę nie pomyślałem, że wolałbym więcej koncertowych bitew, albo mniej demonocaustu. Wielką zaletą jest dla mnie również prostota tego wszystkiego. Walka wręcz oparta na dwóch guzikach, "tryb" RTS do opanowania po 10 minutach, że o prowadzeniu samochodu nie wspomnę. Zapomniałem powiedzieć o subquestach. Otóż jest ich sporo, niestety tu już widać wtórność i brak pomysłów. Na tle wszystkich dostępnych misji, raptem kilka odbiega formą od: spuść wciry złym i na koniec rzuć tym samym niezbyt zabawnym za 10. razem tekstem. To jest niewątpliwie jeden z minusów tej gry, ale nikt nie każe nam robić subquestów, więc skoro was ostrzegłem, to możecie je spokojnie odpuścić.
Podsumowanie: dla mnie jedna z lepszych gier, w jakie grałem. Zabija klimatem, smaczkami, humorem i przede wszystkim muzyką, a do tego gra się po prostu bardzo przyjemnie. Ale bądźmy szczerzy, żeby mieć podobne odczucia, trzeba się jarać tym wszystkim, co tak wychwalałem. W przeciwnym razie gra jest tylko (a może aż?) dobra. Wiesz, co to Motorhead i Judas Priest? Kupuj!
Komentarze
Też swego czasu miałem okazję zagrać godzinkę. Klimat i akcja bardzo dobra, ale Brutal Legend to 2 liga.
odpowiedzDodaj nowy komentarz: