Toporny, brutalny i pełen sprzeczności powrót do przeszłości
Od dziecka byłem związany z konsolami Sony. Pamiętam moment, kiedy w Neo Plus przeczytałem pierwszy raz o Gears of War i zapragnąłem spróbować nieco zielonej energii i ograć to „cudo oparte na nowym silniku Unreal”. Fast forward 20 lat i Gears of War to jeden z filarów tożsamości Xboksa. To seria definiowana przez swój ciężar – wagę postaci, huk chowania się za osłonami i przytłaczający ciężar ratowania ludzkości.
Kiedy więc nasi przyjaciele z Microsoftu podesłali nam kod do bety Gears of War: Reloaded, na, olaboga, PS5 – poczułem dreszczyk emocji. Nie chodziło jednak tylko o nostalgię i łamanie pryncypałów. To było wydarzenie historyczne. Po raz pierwszy w historii mieliśmy zobaczyć Gearsy na konsoli PlayStation. Uruchomienie gry na PS5 było, hmm, dziwne. Jakbym łamał pewne zasady. Jednocześnie żałowałem, że nie jest to nowa odsłona, która pokazałaby pazurki na nowej generacji konsol. Ale... darowanemu koniowi...
Plan był prosty: spędzić trochę czasu na rozrywaniu Szarańczy i przeżywaniu na nowo starych, dobrych czasów. Na początku ekscytacja i szybkie znajdowanie meczów. Niestety przez niestabilność serwerów, zdarzało się wyrzucanie z meczu bez żadnych punktów. To był trudny start, ale trzeba oddać Coalition, co ich: zobaczyli pożar i zareagowali. Ich komunikat "Słyszymy was" nie był tylko pustym PR-em - przedłużono betę o drugi weekend z większą liczbą map i trybów. Ustabilizowano serwery i wreszcie mogliśmy na dobre wgryźć się w tytuł, ale co z samą grą?
Co się udało? Stare, dobre, rzężące piłą uczucie
Jako osoba, która wiele lat temu grała w pierwsze Gearsy na PC, fajnie było wrócić do znanych postaci, czuć, że wróciło się do domu. Odświeżenie graficzne jest zauważalne, szczególnie podbita rozdzielczość tekstur i poprawiony interfejs. To nie jest zwykły upscaling. Gra na mapach takich jak Gridlock, Raven Down czy dodane później Canals była wymagająca, szczególnie jeśli uwzględni się „ciężkie” ruchy postaci. Niestety po godzinie wszystko było już jasne – czeka nas festiwal rzucających się unikami graczy i strzelanie z shotguna prosto w twarz, czyli coś, co odstraszało mnie od trybu Multiplayer wszelkich Gearsów, w które grałem.
Zawartość, zwłaszcza po katastrofalnym pierwszym weekendzie, była solidna. Pierwszy weekend dał nam posmakować klasycznego Drużynowego Deathmatchu na trzech mapach: Gridlock, Raven Down i Gold Rush. Jednak to w drugi weekend The Coalition pokazało, że słucha tego, co mówią gracze. Dodali tryb Execution, gdzie liczy się każde życie.
Co jednak najważniejsze — feeling jest nie do podrobienia! Ciężkie, metodyczne poruszanie się, satysfakcjonujący odgłos ciężkiego pancerza przyklejającego się do osłony (ten cover system zrewolucjonizował gameplay!) i niezrównana brutalność strzału z bliskiej odległości – wszystko to zostało idealnie zachowane. To Gears of War w najczystszej postaci. Dla purysty to czysta rozkosz. Jest strategicznie, metodycznie i zmusza do myślenia o pozycjonowaniu w sposób, który wiele współczesnych strzelanek porzuciło.
Rdza na pancerzu
Na każdy moment nostalgicznej radości przypadał jednak moment głębokiej frustracji. I nie jestem w tym odosobniony; nastroje w sieci były skrajnie podzielone. Nie miałem szczęścia w matchmakingu i najczęściej trafiałem na osoby, które biegły na hurra, ginęły i po paru takich akcjach, wychodziły z drużyny.
Porozmawiajmy o "toporności". To słowo, które widziałem wielokrotnie i jest ono jak najbardziej na miejscu. Poruszanie się, choć autentyczne, w standardach 2025 roku wydaje się niewiarygodnie przestarzałe. Postać zdaje się przyklejona do osłon, animacje są powolne, a o błyskawicznym obrocie można zapomnieć. To coś, czego nie jestem w stanie przełknąć, bo ciągle miałem uczucie, że gra mi przeszkadza biegać. To, co mogło być wybaczalne na Xboksie 360 w 2006 roku, dziś wygląda jak zepsuty kod sieciowy i jest po prostu wkurzające.
To wszystko wpisuje się w szerszą krytykę, którą widziałem w całej społeczności: że gra bardziej przypomina port Gears of War: Ultimate Edition z 2015 roku niż pełnoprawny remaster. Ulepszenia wizualne są widoczne, ale nie sprawiają wrażenia skoku generacyjnego. Rdzeń rozgrywki, ze wszystkimi oryginalnymi wadami, sprawił, że wielu określiło ten projekt jako "leniwy", zwykłe wznowienie, byle tylko wydać grę na PlayStation. To ostra ocena, ale po godzinach zmagań z przyklejającymi się osłonami i kapryśną strzelbą, jestem w stanie ją zrozumieć.
Czy nostalgia wystarczy?
To prowadzi nas do pytania za milion dolarów. Gears of War: Reloaded nie jest przeznaczone tylko dla nas, starych wyjadaczy. Jego głównym celem strategicznym jest rola ambasadora serii dla ogromnej, dotąd nietkniętej publiczności PlayStation. To ich wprowadzenie do świata Marcusa Fenixa i brama do tego uniwersum i szczerze mówiąc, martwię się.
Moja obawa, podzielana przez wielu w sieci, jest taka, że doświadczenia z bety na dobre zniechęcą nowych graczy. Nowy gracz nie ma nostalgicznego sentymentu do tej "toporności". Nie ma miłych wspomnień związanych z dziwaczną nieprzewidywalnością shotguna. To, czego doświadczy, to gra, która w porównaniu z tym, do czego jest przyzwyczajony, wydaje się ociężała, a jej kluczowe mechaniki mogą sprawiać wrażenie niesprawiedliwych i zepsutych. Czy zostanie na dłużej? Czy raczej pogra godzinę, sfrustruje się i skreśli całą serię?
Po dwóch weekendach mam głębokie poczucie konfliktu. Podczas zabawy miewałem chwile czystej, niczym nieskrępowanej frajdy, które przeniosły mnie prosto do 2006 roku. Rdzeń DNA Gears of War jest ponadczasowo genialny, ale The Coalition, w swoim dążeniu do autentyczności, zachowało wady gry równie wiernie, co jej zalety.
Nadal mam nadzieję, że kampania będzie tym, co przyciągnie świeżych graczy — nie jestem jednak pewny co do trybu wieloosobowego i kwestii jego przetrwania na dłuższą metę. Przed The Coalition stoi monumentalne zadanie: przekonać nowe pokolenie graczy, że ten ciężki, brutalny i tak niewiarygodnie toporny styl rozgrywki jest wart ich czasu. Pytanie nie brzmi, czy Gears of War to wciąż świetna gra. Pytanie brzmi, czy ta forma jest wystarczająco dobra na dzisiejsze czasy. Niestety w dobie nowych, szybkich, dynamicznych i co najważniejsze – darmowych – alternatyw, nie byłbym tego taki pewien.
Za udostępnienie gry dziękujemy firmie Microsoft. Autorem materiału jest Rafał Grajak.
Komentarze
Dodaj nowy komentarz: