Pięknie. Kiedy ja piszę o gospodarce opartej na krajowym kapitale, gdzie sto procent wartości produkcji zostaje w kraju, w kraju jest wydawana i inwestowana, co w perspektywie prowadzi do wzrostu gospodarczego, rozwoju i bogacenia się społeczeństwa, ty porównujesz to do Chin - gospodarki opartej tylko na zagranicznych inwestycjach, gdzie mimo wzrostu Chińczyk zawsze będzie zapieprzał za przysłowiową miskę ryżu, bo ten kraj nie ma nic więcej do zaoferowania.
Wiesz co...
Jeśli zaczynasz wychodzić z jakąś tezą, to nie zapomnij jej udokumentować. Wyszukać informacji, posprawdzać co i jak. Z jednego zasadniczego powodu - jeżeli ja się tym zajmę, to bądź pewien, że bardzo ci się nie spodoba, to do czego dojdę. A ty chyba uznasz, że o wiele lepiej byłoby tego tematu w ogóle nie poruszać...
I zanim zacznę wywód polecałbym przeczytanie artykułu z tego linku:
http://www.syryjczyk.krakow.pl/Polityka%20i%20gospodarka_T.htmMożesz tutaj znaleźć informacje o ogólnej sytuacji gospodarczej, w tej chwili największe znaczenie ma dla mnie, że podano tam informacje o wielkości inwestycji między 1989 a 1999 rokiem. Oraz pewne dane dotyczące problemów z inflacją.
Pozwolę sobie również skorzystać z tego opracowania.
http://www.ae.katowice.pl/images/user/File/katedra_ekonomii/J.Szczapa_Bezrobocie_w_Polsce_w_latach_1990_-_2007.pdfProcentowe i ilościowe ujęcie skali bezrobocia w okresie transformacji.
http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/przecietne;wynagrodzenie,201,0,234441.htmlDane ZUSu o przeciętnym wynagrodzeniu między 1950 a 2006 rokiem.
W Polsce Ludowej podatek dochodowy wynosił 20% i nie istniały od niego żadne ulgi i odliczenia.
W roku 1990 ten system wciąż funkcjonował - progresywną skalę podatkową wprowadzono na mocy ustawy z 26 lipca 1991 roku.
Twierdzisz, że transformacja miałaby bazować na pieniądzach wyłożonych przez naszych obywateli.
W takim razie policzmy sobie wszystko.
Jeśli 6,5% zarejestrowanych bezrobotnych odpowiada liczbie 1 126 100 osób to znaczy ogółem pracujących jest 17 324 500. Czyli osób pracujących jest 16 198 400. To są dane za rok 1990, który był pierwszym pełnym rokiem po upadku komuny i był początkiem transformacji.
Inwestycje bezpośrednie między 1989 a 1999 rokiem miały wartość 20 miliardów dolarów. Czyli licząc, że trafiały do nas równomiernie - to zapewne nieprawda, ale załóżmy to do równego rachunku - to w roku 1990 trafiły do nas 2 miliardy dolarów.
Średnia płaca w 1990 roku to 12 355 644 (1 029 637 miesięcznie) - w trakcie denominacji obcięliśmy cztery zera, więc jest mowa o kwotach 1235,6 i prawie 103 złotych. W tym też roku Balcerowicz usztywnił kurs złotówki do dolara i było to 9500 złotych (0,95) za jednego. Czyli
przeciętny polski obywatel zarobił około 1300 (108) dolarów.
Sporym problemem była inflacja, wówczas dwucyfrowa. Myślę, że nie popełnię wielkiego błędu, jeśli uznam, że w skali roku wyniosła ona 50%. Chociaż może to być zbyt optymistyczne założenie. Innymi słowy realna wartość płacy w tym roku wynosi równowartość 650 dolarów w skali
roku i 54 miesięcznie. Odpowiednio 684,2 i 56,8 złotych.
Wydatki sztywne gospodarstw domowych - czynsz, rachunki, za wodę, gaz, energię, żywność - czyli rzeczy zupełnie niezbędne i nienaruszalne, stanowiły średnio 60% wydatków. Czyli średnio było to 410,52 złote w roku. 684,2 złote rocznego dochodu odjąć 410,52 złote na życie = 273,68 złote na inne wydatki, w tym podatek.
Jednocześnie 20% podatku dochodowego od kwoty 684,2 daje 136,84 złotych zobowiązań wobec fiskusa. Jest to kwota jaką trzeba było wygospodarować z pośród tych w/w innych wydatków, chociaż wtedy potrącana automatycznie przez pracodawców. I wtedy pozostawało człowiekowi również 136,84 złotych, które mógł wydać na co chciał.
Dwa miliardy dolarów podzielić przez 16 198 400 pracujących daje kwotę 123,5 dolara na głowę.
Czyli 130 złotych.
Jeżeli te 130 złotych będzie miał zapłacić polski podatnik to ostatecznie w skali całego roku zostanie mu w ręku... 6,84 złote. Ponad dwa razy mniej niż wynosiła kwota niezbędna do przeżycia tygodnia. Masz samochód - i jesteś załatwiony na amen. Bo to chyba tak jakbyś za 30 obecnych złotych miał w ciągu roku opłacić wszystkie składki i paliwo. Kupisz dziewczynie kwiaty - i nie masz pieniędzy. Kupisz książkę - nie masz pieniędzy. Twoja idea, by to Polacy w pełni opłacali transformację ściągnęłaby na nas życie w nędzy. Coś się stanie w domu - na przykład zepsuje się kuchnia, albo lodówka i nie masz pieniędzy ani na naprawy, ani na zakup nowych.
W tej sytuacji twoje deklaracje to nawet nie są prawicowe mrzonki. Nawet nie wiem jak to nazwać. Opowiadasz się za praktycznie 40% podatkiem dochodowo-inwestycyjnym (bo nasze wsparcie na odbudowę kraju można traktować jako następny podatek w wysokości 20%), bez kwoty zwolnionej i żadnych ulg w sytuacji kiedy koszty życia pochłaniają właściwie całą resztę. Cała reszta twoich poglądów to po prostu kpiny. Produkowanie i inwestowanie? W tej sytuacji nie miałoby to zupełnie sensu. Po prostu ludzi nie byłoby na nic stać. Nie mieliby za co kupować. Ani produktów przemysłowych, ani usług. Bogacenie się? Och jasne. Polacy byliby bogaci. Duchem.
Wzrost gospodarczy? Mam się zacząć śmiać? Co z tego, że można by stawiać fabryki, kanały, miasta, czy cokolwiek, jak ludzie byliby tak przygnieceni podatkami, że nie mogliby z tego korzystać? I tak, bylibyśmy Chinami europy. Gdzie najlepiej jest postawić fabrykę zatrudniającą
50 tysięcy obywateli, zagwarantować im wikt, opierunek i troche drobnych na własne wydatki - a chętni będą się dobijać z każdej strony, żeby tylko móc tam pracować.
Tak jeszcze kilka kwestii na dobicie.
Otóż rok 1991 był w rzeczywistości pierwszym całym, w którym NBP odnotował dodatnią stopę procentową. I właściwie od tego momentu posiadania oszczędności w banku zaczęło mieć sens. Po prostu wcześniej inflacja sprawiała, że pieniądze na koncie z samego faktu trzymania ich tam traciły na wartości. Bank po prostu nie był w stanie zaoferować oprocentowania wyższego od stopnia inflacji.
Druga sprawa. Gdyby transformacja naszej gospodarki miałaby być finansowana z kredytów bankowych - a nie specjalnego podatku o jakim napisałem wyżej - to zaczęłaby się w 1996 roku. Po prostu wtedy pojawiły się dane mówiące, że oszczędności obywateli osiągnęły już wyższy
poziom i warto się o nie starać. A bank, żeby móc udzielić kredyt musi albo wypracować zysk dzięki oferowanym produktom finansowym - albo ściągnąć pieniądze z rynku chociażby w formie lokat. Przy czym wcale bym się nie zakładał, że dzięki odłożonym przez polaków pieniądzom
udałoby się uruchomić w 1996 roku program, który do 1999 dałby naszej gospodarce zastrzyk w wysokości wspomnianych 20 miliardów dolarów...
Zajebiście sensowne jest zarzucanie, że moje propozycje mogłyby doprowadzić do zwolnień w budżetówce, kiedy Balcerowicz zostawił nas z całymi regionami biedy i kilkudziesięcioprocentowego bezrobocia.
Żaden program, ani miliony przeznaczone na aktywizacje ludności nie zmienią niczego, jeśli obywatele sami nie wezmą się do roboty.
Jeżeli w jakimś regionie panuje takie bezrobocie o jakim mówisz, to nie jest ono spowodowane faktem, że transformacja z założenia była zła, tylko, że ludziom nie chce się korzystać z możliwości jakie oferuje.