Ze zbitków informacji, jak najbardziej prawdziwych, można układać piramidalne bzdury i tworzyć własne wersje historii. Mogę tu podać 15 stron z setkami przykładów 'udowadniających" że za atakiem 11 września stoi Bush. Że rodzina Kaczyńskiego to wieloletni współpracownicy SB. Takich pierdół sklejanych z półprawd można układać bez liku i takie właśnie wypisuje koleżka becetol od iluś tam stron. Wystarczy tylko mieć za dużo czasu i przesiadywać na necie.
Brak słów. Przykładowo - wersja zdarzeń z GW poniżej nie zaprzecza wybiórczym danym podanym wyżej. I żadne pełne nienawiści teksty el becetola nie są w stanie ukryć podstawowej zasady, że za pomocą wybiórczo dobieranych faktów można 'udowadniać' wszystko...
O tym, że Lew Rywin przyszedł do mojej redakcji po 17,5 mln dolarów łapówki, usłyszałam od Adama Michnika pod koniec lipca 2002 r. Adam barwnie opowiadał o tym dziennikarzom "Gazety" na redakcyjnym korytarzu (poziomym)
Byliśmy zszokowani. Nigdy najprawdziwsza korupcja za miliony dolarów nie dotyczyła nas samych. Ale wszystko to jeszcze wtedy bardziej kojarzyło się z sensacyjnym scenariuszem niż z rzeczywistością. A rzeczywistość okazała się dla nas bezlitosna. Bo choć to nas chciano oszukać, potraktowani zostaliśmy jak przestępcy. Dla wielu ważniejsze od wyjaśnienia sprawy było utopienie przy okazji "Gazety Wyborczej" i Michnika.
W połowie lipca 2002 r. Rywin przyszedł do Wandy Rapaczyńskiej, ówczesnej prezes Agory, wydawcy "Gazety". Powołując się na premiera Leszka Millera (SLD), złożył jej korupcyjną propozycję. Rapaczyńska powiedziała o tym naczelnemu Adamowi Michnikowi. On zaś postanowił, że sam porozmawia z Rywinem.
I 22 lipca Rywin przyszedł do Michnika. Twierdził, że za 17,5 mln dolarów przerobi sejmową ustawę o mediach - tak by Agora mogła kupić stację telewizyjną. Rozmowę tę Michnik nagrał.
Jeszcze tego samego dnia premier Miller, zaalarmowany przez naczelnego "Gazety", urządził u siebie w gabinecie konfrontację z Rywinem w obecności Michnika. Rywin zaprzeczył, by do Agory wysłał go Miller. Wskazał na Roberta Kwiatkowskiego, wówczas prezesa TVP.
Dlaczego związana z lewicą "grupa trzymająca władzę" - takiego określenia użył Rywin w rozmowie z Michnikiem - wysłała go do Agory i Michnika, dowiedzieliśmy się później.
Sojusz Lewicy Demokratycznej po zwycięstwie w wyborach parlamentarnych w 2001 r. władał mediami publicznymi. Ale chciał więcej - kontroli nad mediami prywatnymi lub przynajmniej zapewnienia sobie ich neutralności.
Kiedy wiosną 2002 r. Agora ogłosiła (jako spółka giełdowa przedstawiając inwestorom swoją strategię rozwoju), że chce kupić ogólnopolską telewizję, SLD przeraził się, że powstanie duży kompleks medialny krytyczny wobec władzy. Lech Nikolski, bliski współpracownik premiera Millera, publicznie powiedział: "Trzeba powstrzymać Agorę" (aluzja do głośnego komentarza Piotra Pacewicza z "Gazety" pt. "Powstrzymać SLD").
I rozpoczęto pracę nad projektem nowej ustawy medialnej. Politycy Sojuszu mówili o niej "antyagorowa", publicyści ochrzcili ją mianem "Agora lex". Ustawa miała uniemożliwić Agorze kupno ogólnopolskiej stacji telewizyjnej. Liderzy SLD nawoływali do walki z "monopolami medialnymi", mając na myśli Agorę i "Gazetę Wyborczą". Minister kultury w gabinecie Millera Aleksandra Jakubowska wzywała do "budowy nowego ładu medialnego". W Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji rządził sekretarz Włodzimierz Czarzasty, bliski SLD działacz elitarnego Stowarzyszenia Ordynacka, otwarcie wrogi wobec "Gazety".
Chodziło o sprawę zasadniczą - o wolność słowa i prawo do rozwoju spółki. SLD i gabinet Millera, znając opiniotwórczą siłę "Gazety", chciały nas tej siły pozbawić, szkodząc Agorze ekonomicznie.
Agora rozpoczęła kontrakcję. Odwołała się do standardów demokratycznego państwa: władza nie może ograniczać wolności mediów, krępując ich rozwój. Agora wysłała protesty do rządu, posłów, KRRiT, do Izby Wydawców Prasy, międzynarodowych organizacji dziennikarskich. U premiera interweniował Michnik.
W takiej to atmosferze wkracza Rywin. W zamian za korzystne dla Agory zmiany w projekcie ustawy medialnej zażądał od Michnika nie tylko 17,5 mln dol., ale także obietnicy, że "Gazeta" będzie dobrze pisać o SLD i rządzie Millera (choć - dodał - czasem będzie mogła trochę krytykować).
Na naszych łamach poinformowaliśmy o propozycji Rywina po pięciu miesiącach - w grudniu 2002 r. Tekst Pawła Smoleńskiego "Rywin przychodzi do Michnika, czyli ustawa za łapówkę" był początkiem największej afery III RP. Afera wywróciła scenę polityczną. Obaliła rząd Millera (w 2005 r. SLD poniósł sromotną klęskę w wyborach) i wyniosła na szczyty popularności takich polityków jak Jan Rokita (PO) i Zbigniew Ziobro (PiS). Prawica uczyniła z afery Rywina symbol klęski III Rzeczypospolitej, którą uznawała za państwo zdegenerowane, kontrolowane przez postkomunistyczną uwłaszczoną nomenklaturę i jej narzędzie - służby specjalne.
Do tego rzekomego "układu" politycy i publicyści prawicowi zaliczyli "Gazetę Wyborczą". Na początek dostało się nam za zwłokę w opublikowaniu artykułu o wizycie Rywina. Część publicystów i polityków, niektóre konkurencyjne media doszukiwały się tu zakamuflowanej gry z władzą dla uzyskania ustępstw w sprawie ustawy medialnej.
Dlaczego czekaliśmy? Bo nie wiedzieliśmy, kto się kryje za Rywinem. Usiłowaliśmy jego mocodawców ustalić. Nie udało się (po paru latach okaże się, że nie tylko nam). Jesienią 2002 r. rząd Millera prowadził negocjacje o wejście do Unii Europejskiej. Baliśmy się, że gdyby tekst Smoleńskiego ukazał się przed ich zakończeniem, mogłyby zawisnąć na kołku, bo Miller utraciłby wiarygodność.
Czy mieliśmy rację? Może lepiej było spisać rozmowę Rywina z Michnikiem i nie bawić się w dziennikarskie śledztwo? Miesiąc po publikacji tekstu Adam Michnik publicznie przyznał, że to był błąd.
"Trybuna", organ SLD, pisała: "Nie ma sprawy Rywina, jest sprawa Michnika i Agory". Oskarżyła "Gazetę", że spiskuje z kancelarią prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przeciwko rządowi Millera. Michnika krytykowano nawet za to, że podstępnie nagrał Rywina.
W styczniu 2003 r. powstała pierwsza w wolnej Polsce sejmowa komisja śledcza. Za jej powołaniem głosował także SLD. Opozycja była zdumiona, ale Sojusz liczył na nietykalność, którą gwarantuje mu sejmowa większość.
Pomylił się. Afera Rywina politycznie go rozjechała. Gdy premier Miller podał się do dymisji - 2 maja 2004 r., dzień po wejściu Polski do Unii - koalicja SLD-UP notowała ledwie ośmioprocentowe poparcie w sondażach opinii publicznej.
Obrady komisji śledczej - serial o tym, jak urzędnicy państwowi kuglowali ustawami i knuli, by zaszkodzić spółce wydającej niewygodną dla władzy, a największą w Polsce gazetę - śledziły przed telewizorami miliony ludzi. Obywatele zaglądali za kulisy władzy.
Przed komisją zeznawali Adam Michnik, Wanda Rapaczyńska, Helena Łuczywo, Piotr Niemczycki. Czasem można było odnieść wrażenie, że traktowani są jak współoskarżeni.
Najgorzej potraktował Agorę Jan Rokita. Jego raport stwierdzał, że wydawca "Gazety" prowadził z rządem Millera "korupcyjną grę" i "niegodne negocjacje" na temat ustawy medialnej.
W kwietniu 2004 r. Sejm przyjął raport końcowy Zbigniewa Ziobry - druzgocący dla liderów SLD. Do "grupy trzymającej władzę" (przyjął się już skrót GTW) zaliczono Millera, Jakubowską, Kwiatkowskiego i Czarzastego. Po latach śledztwa prokuratura - także rządzona już przez Ziobrę - nie zdołała wykryć członków GTW. Sąd ich również nie wskazał.
W grudniu 2004 r. Lew Rywin został ostatecznie skazany na 2,5 roku więzienia i 100 tys. zł grzywny. Wyszedł warunkowo pod koniec 2006 r. Swoich mocodawców nie zdradził do dziś.
Pozostałe główne postaci afery odeszły w cień. Kwiatkowski ma firmę konsultingową, występuje jako ekspert medialny Sojuszu razem z Czarzastym. Jakubowska jest oskarżona w aferze korupcyjnej w Opolu. Miller jest poza parlamentem; marzy, by do niego wrócić.
Afera Rywina nie tylko doprowadziła do upadku SLD, ale i utorowała partii Jarosława Kaczyńskiego drogę do władzy w 2005 r. Niestety, nie nauczyła polityków, by trzymać ręce z dala od mediów.