Ja śmigam w weekendy rowerem drogą krajową E7 często pozbawioną pobocza lub z występującą śladową jego szerokością, a z chodnika korzystam, jak chu** w samochodach (przepraszam, "współuczestnicy ruchu") mają czerwone. Daje mi to małe poczucie wolności i niezależności w tym smutnym, działającym pod dyktando schematów i zakazów mieście. W myślach wyczekuję momentu, aż mili panowie policjanci wpierdolą mi mandat, traktuję to jak wyzwanie, a i przyjemne mrowienie na karku się pojawia. Czuję się wtedy jak Steve McQueen w Ucieczce Gangstera.
Przepis o prowadzeniu roweru przez zebrę znam, ale rzadko go respektuję. W wielkim przypływie uczucia praworządności zwalniam mocno na przejściu, bo dzielę odczucia BoBaNa, jak mocno wkur**a cyklista wpadający "na jana" w poprzek jezdni na pasach.