Post miał pojawić się w temacie Bioshock Infinite, ale uznałem, że to będzie dla niego lepsze miejsce.
Grając w Bioshock Infinite nieustannie odnosiłem wrażenie, że wszystko to zostało stworzone wyłącznie dlatego, że Ken Levine miał pomysł i chciał go ukazać innym. Pomysł na historię, na świat, pewne wydarzenia, a nie na gameplay, który wydaje się być niejako zapchajdziurą pomiędzy scenami. Moim zdaniem gra najlepiej wypada w scenach ściśle nastawionych na fabułę - rozmowach, zwiedzaniu różnych miejsc, cutscenkach (które tutaj nie są cutscenkami). Przebywanie w tym świecie pochłania tak bardzo, ponieważ czuć, że za tym wszystkich stoi pasja. Ta siła sprawiła, że grę ukończyłem w błyskawicznym tempie. To nie gameplay mnie trzymał, ale historia, atmosfera, świat.
I tutaj dochodzę do sedna: czy Bioshock Infinite to dobra GRA? Mechanika jest odtwórcza jak tylko się da i samą sobą nie byłaby zdolna przyciągnąć tak do ekranu. Dużą część czasu spędzamy na łażeniu i obserwacji otoczenia, a nasza ingerencja sprowadza się do wychylania gałek. Owszem, po pewnym czasie zwykłego zwiedzania poziomów miałem chęć, by do czegoś postrzelać, ale tylko dlatego, że mimo iż chciałem chłonąć klimat, to równocześnie byłem spragniony samego grania. Używanie plazmidów sprawia frajdę, ale to już było. Gra, poza fajnym bajerem z podniebnymi szynami, nie oferuje żadnej nowości w systemie rozgrywki. Miłą odmianą były obecne w grze elementy skradankowe, ale było ich tyle, co kot napłakał. Nie chcę jednak narzekać wyłącznie na Bioshocka, bo większość dzisiejszych gier jest zwyczajnie nudnych pod względem gameplayu. Na ile dzisiejsze gry tworzy się, żeby przykuć do ekranu wciągającą rozgrywką, a na ile ten magnes stanowi wykreowany świat? Weźmy przykład Mass Effect - właściwie w całą serię grałem, bo historia była zajebista (właściwie tylko w części pierwszej, ale ok). Sam szkielet rozgrywki nie był dla mnie zbyt pasjonujący - strzelałem właściwie dlatego, by popchnąć fabułę do przodu, a czasem umierałem z nudów snując się po Cytadeli, żeby zamknąć jakiś quest (wszystko w imię fabuły). Wiele z dzisiejszych gier stało się maksymalnie powtarzalnych i wiele z nich wydaje się mieć tak wielkie ambicje, by być czymś więcej (FILMOWOŚĆ!1!). Powiedzcie sami - w dzisiejszych grach prawie ciągle robimy to samo - biegamy, strzelamy, chowamy się za osłoną, itd. A weźmy takie gry z Atari, gdzie wiele z nich wymagało zupełnie innego podejścia do zabawy. Nawet dzisiejsze gry przeglądarkowe (lub indie - choć ten temat mało znam. Ostatnią grą tego rodzaju, z jaką miałem styczność to było Hotline Miami - to była gra z prawdziwego zdarzenia) wydają się oferować więcej zabawy, niż "duże" tytuły. Czy dążenie do realizmu w grach i chęć dorównywania innym mediom stała się dla gier barierą ograniczającą innowacyjność? Czy my nadal chcemy grać, czy tylko przenosić się do innych światów i wciskać przyciski tu i ówdzie?
Nadeszła nowa generacja, a my wciąż będziemy grać w te same gry, ale w trochę innej oprawie. Ludzie zachwycają się nowym inFamous, który mnie wygląda jak remake pierwszej części. Poza płynniejszą animacją i ładniejszymi efektami świetlnymi, w tej grze (sądząc po materiałach) nie widać nic, czego nie byłoby w "jedynce". Rozumiem sens kontynuacji i tego, że ludzie lubią więcej tego, co już zdążyli polubić. Ale czy inFamous 2 nie wyczerpał tematu?
Wracając do Bioshocka tak sobie myślę, że może ostatnie zmiany w strukturze Irrational Games wyjdą produktom firmy na dobre? Może Ken Levine wraz ze swoim zespołem, poza chęcią zaskakiwania gracza swoją wizją świata, przedstawi jakiś innowacyjny gameplay? Byłoby miło, bo choć mam ochotę przejść ponownie Bioshock Infinite, to lekko odstrasza mnie od tego konieczność przebicia się przez hordy wrogów.
A może to wszystko wzięło się od znudzenia gatunkiem? Najciekawszą "grą" poprzedniej generacji było dla mnie Mirror's Edge. Tam naprawdę czułem, że gram w coś nowego. Gra pozostawiła niedosyt, dlatego czekam na kontynuację. Na PS2 numero uno był dla mnie Devil May Cry 3 - wzorowe rozwinięcie idei pierwszej części. Grę przeszedłem chyba 5 razy i zrobiłbym to ponownie (muszę sobie sprawić DMC5 - po demie wiem, że gra nie zapomniała sprawiać radochy). Numero duo na PS2 to SotC, które choć połowę gry poświęcało wyłącznie na wychylaniu gałki (w celu jazdy konnej), to każda walka z Kolosem była czymś innym, wymagała innego podejścia i strategii. Trzeba było uważać na pasek energii, żeby nie spaść, szukać miejsc odpoczynku + każdy etap był inny od poprzedniego i wymuszał innego stylu gry. Brakuje mi tego trochę w obecnych tytułach, które wydają się opierać na zalewaniu gracza coraz to większymi falami wrogów. A może powinienem sięgnąć po Nintendo?
Jak jest z Wami? Czy doskwiera Wam brak innowacji? A może podobnie jak ja przechodzicie przez większość gier, żeby zapoznać się ze światem przedstawionym przez twórców?
PS. Mam nadzieję, że tekst trzyma się jakiejś kupy, bo trochę mnie już ścina sen.
EDIT.
Tak sobie myślę. Gdyby w Bioshock :Infinite we WSZYSTKICH etapach były obecne te szyny, to byłoby cudownie. Po skończeniu gry mam odczucie, że było ich mniej niż 10. Byłoby przednio, gdyby cała rozgrywka opierała się na tych jazdach, szukaniu wyższych pięter w celu strategicznej przewagi.