Lód (Jacek Dukaj)
Początek mi się nawet spodobał. Zainteresowały mnie ciekawe realia powieści (alternatywna rzeczywistość, Rosja, rok 1924). Drażniło mnie, co prawda pismo stylizowane na staropolszczyznę, ale jakoś się czytało. Jednak czym dalej tym gorzej. A książka ma trochę ponad 1000 stron napisanych dość drobnym drukiem. Na pewno nie można odmówić tej pozycji wartości, lecz by tę wartość znaleźć, trzeba się mocno skupić na tekście. A fabuła jest nudna (szczególnie po rozdziale w pociągu) i niesamowicie rozwlekle prowadzona (wszystko jest wielokrotnie powtarzane). Główny bohater może i jest interesujący, lecz zarazem tak odrealniony i nieludzki, że ani nie da się go polubić, ani znienawidzić. Nie jest to zła książka, wielu ją sobie nawet bardzo ceni, ja jednak jakoś nie mogę poczuć dukajowskiego stylu. "Lód" nie potrafił mnie wciągnąć, a przy tak długiej powieści jest to niezwykle ważne.
6-/10
Morderstwo w Orient Expresie (Agata Christie)
Naprawdę znakomity kryminał! Akcja jest inteligentnie prowadza, a złożoność argumentacji i poszlak budzi respekt. Żałuję, że kiedyś już widziałem film, bo znałem zakończenie i niestety ominęło mnie zaskoczenie i główkowanie w trakcie lektury. Mimo to i tak czytało się świetnie.
8/10
Opowieści niesamowite (Edgar Allan Poe)
Jest kilka naprawdę niezłych opowiadań, ale większość (z 15) jest mocno średnia i mało zaskakująca czy przerażająca. Swego czasu musiały robić furorę, ale dzisiaj człowiek nabrał sporej znieczulicy.
6/10
Przebudzenia (Oliver Sacks)
Oliver Sacks (ur. w 1933 r.) jest wybitnym neurologiem i psychiatrą, posiadającym także spory dorobek literacki (napisał 11 książek, z czego w Polsce ukazało się 8 ). „Przebudzenia” to jego druga książka, ale pierwsza, która odniosła donośny sukces. Na jej podstawie nakręcono film dokumentalny, mnóstwo spektakli, audycje radiowe, a nawet wysokobudżetowy dramat obyczajowy z Robertem de Niro i Robinem Williamsem w rolach głównych (o produkcji samego filmu znajdziemy też co nieco w samej książce, w jednym z dodatków – swoją drogą niezwykle interesująca rzecz).
Osią przewodnią „Przebudzeń” jest opis życia dwudziestu pacjentów chorych na odmianę parkinsonizmu, znaną jako śpiączkowe zapalenie mózgu (dwójka opisywanych pacjentów jest „zwykłymi” parkinsonikami). Choroba ta jest skrajnie rzadko spotykana, lecz w latach 1916-1917 nastąpiła jej pandemia (wtedy jeszcze nie było wiadomo, co to za wirus) trwająca aż przez dziesięć lat, po czym znikła nagle i bez śladu, wyniszczając przez ten okres prawie pięć milionów ludzkich istot (co trzeci umierał, a reszta była w beznadziejnym stanie). Najczęstszymi skutkami choroby były śpiączka lub totalny bezruch – chorych nieraz nazywano „żywymi posągami” lub „wygasłymi wulkanami”. Ale jak pisze Sacks:
„Przebiegała w tak różny sposób, że nie było dwóch pacjentów, którzy prezentowaliby dokładnie taki sam obraz kliniczny, przy czy objawy były tak dziwne, że lekarze klasyfikowali tę chorobę jako epidemiczne delirium, epidemiczną schizofrenię, epidemiczny parkinsonizm, epidemiczne stwardnienie rozsiane, atypową wściekliznę, atypowe zapalenie istoty czarnej rdzenia itd.[...]
Ta wszystko niszcząca choroba oszczędzała zwykle tzw. wyższe czynności – inteligencję, wyobraźnię, osąd i humor. Tak więc ci pacjenci, którzy często bywali popchnięci do najodleglejszych i najdziwniejszych granic ludzkich możliwości, doznawali stanów szczodrej przenikliwości i zachowali zdolność do pamiętania, analizowania i testowania.”[1]
Dlatego też czytelnik nie musi obawiać się nudy, każdy z dwudziestu opisywanych przypadków jest znacząco inny. Inna jest historia pacjenta, inne są realia choroby, i inne są skutki działania l-dopy – zaraz, zaraz, chwileczkę, jakiej l-dopy!? Już wyjaśniam.
L-DOPA jest „cudownym lekiem” (a przynajmniej takim się z początku wydawała) uzupełniającym poziom dopaminy w mózgach pacjentów (parkinsonizm polega częściowo właśnie na obniżeniu stopnia dopaminy w mózgu). Pierwszy raz l-dopę zastosował w 1967 roku dr Cotzias odnosząc gwałtowny sukces – w końcu dobre wieści rozchodzą się szybko, przynajmniej w medycynie. Jednak w przypadku pacjentów po śpiączkowym zapaleniu mózgu sprawa nie była tak jasna, jak w przypadku parkinsoników. Obydwie choroby się znacząco różnią i Sacks wahał się długo przed podjęciem decyzji, aż w 1969 roku rozpoczął leczenie swoich „uśpionych” pacjentów. Skutki okazały się całkowicie nieprzewidywalne. Posągi się poruszyły, a wulkany zaczęły buchać lawą na wszystkie strony. Nastąpiło gwałtowne przebudzenie.
Lecz nic nie przychodzi łatwo. Mózg człowieka jest niesamowicie złożoną siecią układów i wzajemnych powiązań, funkcjonujących w sposób do siebie równoległy. Tak skomplikowanego mechanizmu nie da się naprawić w prosty, liniowy sposób, za pomocą naoliwienia jednej zębatki – to tak nie działa. Sacks dobrze o tym wiedział. Cudowny lek to niestety mrzonka wynikła z nawyków i uczuć typu mistycznego.
„Obiektywizujemy i zmyślamy, chcemy, żeby medycyna była uważana za racjonalną naukę – same fakty, żadnych nonsensów – i taka właśnie nam się wydaje. Ale wystarczy dotknąć tej lśniącej okleiny, żeby rozwarła się szeroko, ukazując nam swoje korzenie i fundamenty, swoje ciemne stare serce metafizyki, mistycyzmu, magii i mitu. […]
Jest, oczywiście, zwykła medycyna, codzienna, nudna, prozaiczna, medycyna obciętego palca u nogi, ropni, zapaleń kaletki i czyraków. Ale wszyscy mamy nadzieję, że istnieje inny rodzaj medycyny, całkowicie odmienny: coś głębszego, starszego, niezwykłego, prawie świętego – medycyna, która przywróci nam nasze utracone zdrowie i samopoczucie. […]
Spędziliśmy nasze życie, szukając tego, co zgubiliśmy, i pewnego dnia, być może, nagle to odnajdziemy. I to będzie cud, stan szczęśliwości!”[2]
Chory nie zastanawia się czego dokładnie chce, co właściwie pragnie zmienić, on ma tylko nadzieję powrócić do dawnego stanu, do czasów gdy „wszystko było dobrze”. On nie marzy o tej czy innej rzeczy, on marzy o „ogólnym” wyzdrowieniu. A l-dopa niestety tak nie działa. Działanie tego leku poza całą gamą pozytywów, niesie ze sobą wiele efektów ubocznych (szczególnie u osób po śpiączkowym zapaleniu mózgu). W euforii chory nie dostrzega wad, cieszy się nowym życiem, cieszy się z możliwości dotykania liści, z przyjemności jaką daje śpiew, własnoręczne pisanie, szycie, a przede wszystkim czerpie radość z napawania się uczuciem wolności. Pacjent jest żywy – może wstać, chodzić, zajrzeć za okno, samemu umyć ręce, grać w karty, udać się do kolegi czy koleżanki z pokoju obok. Wydaje mu się, że może wszystko. Ale ta euforia mija. Raz trwa dłużej, a raz krócej, czasem są to dni, czasem miesiące, niekiedy lata, a niekiedy zaledwie godziny. Poza tym pogłębiają się efekty uboczne, poczucie nienasycenia (w dużym stopniu seksualnego, bardzo mocno wzbudzonego przez l-dopę) i braku. Ma na to wpływ oczywiście rygor szpitalny, niemal stałe zamknięcie w ciasnych pomieszczeniach i odgrodzenie od świata. Uczucie straconych lat (wszyscy przedstawiani pacjenci są po czterdziestce, a zwykle mają około sześćdziesiątki), niespełnienia i niestabilności (l-dopa powoduje skoki w zachowaniu i stanie psychicznym). Z tych wszystkich powodów kluczową rolę w ich „powrocie” odgrywa ponowne odnalezienie miejsca w świecie, odnalezienie spokoju i pogodzenie się ze swym losem.
Dlaczego tyle o tym piszę? Bo „Przebudzenia” nie są jedynie wykazem objawów przed/po leczeniu, a głęboką refleksją nad dzisiejszą medycyną i stopniem relacji lekarz-pacjent.
„Potrzebujemy, poza konwencjonalną medycyną, medycyny znacznie głębszej, opartej na najgłębszym zrozumieniu organizmu i życia.”[3]
„Dostrzegamy całkowitą nieadekwatność mechanicznej medycyny, zupełną nieodpowiedniość mechanicznego widzenia świata. Ci pacjenci są żywym dowodem przemawiającym za odrzuceniem mechanicznego myślenia, ponieważ są żywym przykładem myślenia biologicznego. Żywy wizerunek natury, wizerunek, który musimy dopasować do naszego obrazu przyrody, jest wyrzeźbiony w ich chorobie, zdrowiu, reakcjach. Pokazują nam oni, że przyroda jest wszędzie realna i żywa, a zatem nasze myślenie o niej musi być realne i żywe. Przypominają nam, że jesteśmy niedorozwinięci w mechanicznej fachowości, ale brakuje nam biologicznej inteligencji, intuicji i świadomości. I właśnie to przede wszystkim musimy odzyskać nie tylko w medycynie, ale również w całej nauce.”[4]
Tylko około połowa objętości książki poświęcona jest poszczególnym przypadkom, reszta to podsumowania, liczne dodatki i przypisy. Osobiście byłem bardzo rad z tego powodu. Sacks umie pisać znakomicie, porywająco oraz niesamowicie inteligentnie. Jego zmysł do analizy, wyciągania porównań i ogólnych wniosków jest niezaprzeczalny, i stanowi największą zaletę tej pozycji. Za jedyną wadę zaś można uznać jej dość specyficzny temat przewodni (chorobę, która praktycznie dziś nie występuje – ale która z pewnością kiedyś nadejdzie znowu). Jest to jednak przede wszystkim książka o człowieku, chorobie, medycynie; o zmaganiach z ciężkim losem; o tym jak ten los wpływa na ciało, umysł i odczuwanie świata; o poszukiwaniach cudownego remedium na najgorsze schorzenia; o zmianach jakie takie pozornie magiczne lekarstwo może spowodować; o nadziei, żalu, miłości.
Nie pozostaje mi nic innego jak z czystym sumieniem polecić książkę wszystkim osobom, które oczekują od tego typu literatury nie tylko „ciekawych” przypadków, niespotykanych schorzeń i sensacyjnych leków, ale które pragną oprócz tego poznać i zrozumieć całą istotę przedstawianego zagadnienia. Pierwszy typ czytelników może się nieco zawieść, drugi będzie wniebowzięty!
9/10
[1] Oliver Sacks, „Przebudzenia”, przeł. Piotr Jaśkowski, wyd. Zysk i S-Ka Wydawnictwo, Poznań, 2011, s. 45,50.
[2] Tamże, s. 57-58.
[3] Tamże, s. 287.
[4] Tamże, s. 281.