Może pojadę w tym poście troszkę poważniej, ale…chyba czasem tak trzeba
. Co mnie w życiu napawa optymizmem? Jeszcze półtora roku temu nic mnie nie napawało nim, wiecie, miałem taki punkt w życiu, że wydaje mi się, że niżej nie byłem i nie będę. Umarł mój ojciec, co gładko zamieniłem na combo dragi + alko w dużych…naprawdę duuuuuużych dawkach. W tym momencie ani nie miałem większych perspektyw, ani większego sensu w życiu, a już na pewno nie było we mnie ani grama optymizmu. Co mi się zmieniło po półtora roku? Niby nic, a zarazem wszystko. Co mnie napawa optymizmem? Poranek, nawet, gdy miałby zacząć mój najgorszy dzień w życiu, to będzie to dzień ŻYCIA, a wiecie to ważne… żyć. Miejsca, które zapierają dech w piersiach, zapisują się w pamięci, choćby to miałby być poranek, który kiedyś spędziłem na zwykłej łące z moją byłą dziewczyną i gdy tysiące pomarańczowych świetlików odbijała się na wodzie, której wydawałoby się nie było końca, zupełnie tak jakby ktoś rozrzucił na dnie tysiące świecidełek, lub gdy witałem nowy dzień z najlepszym kolegą przy Big Benie z gibbonem w ręce… czy też momenty w życiu, czasem bardzo krótkie, ale dające się czasem zapamiętać na cały swój żywot dobre momenty, wtedy, gdy np mama mówi ci, że jest z ciebie dumna. O takich momentach mówił kiedyś Forest Gump (swoją drogą, strasznie mądry facet, bo w końcu "głupi ten, co głupio czyni", prawda?). Ludzie, których czasem można niby zliczyć na palcach jednej ręki, ale którym to oddałbyś serce i wiedziałbyś, że zrobiliby dla ciebie to samo. Cele (stabilizacja finansowa jest ważna, ale nie chodzi mi tu o kwit w żadnej postaci, to celem samym w sobie nie jest dla mnie żadnym), których wyznaczam sobie z dnia na dzień coraz więcej i diaaabelnie mam ochotę na ich spełnienie. Bo zabijcie mnie, ale wciąż wierzę, że ciężką pracą, mobilizacją samego siebie do dalszej pracy i w końcu ambicjami można dalej dojść niż monopolowy na osiedlu…
To mówiłem ja…jarząbek
.