Wczorajszy wywiad Lecha Kaczyńskiego dla Moniki Olejnik w TVN24 był dramatyczny. Nie dlatego, że prezydent jak zwykle w 20-minutowej rozmowie mówił na temat przez góra połowę czasu, resztę poświęcając na przeważnie niezrozumiałe dla nikogo poza nim dygresje. Taki już pan profesor prawa jest.
Dla mnie jednak wstrząsające było to, jak prezydent - który bardzo chętnie oskarża innych o brak kultury - pozwala sobie obrażać dziennikarkę, z którą rozmawia. Robi to oczywiście w typowym dla "braci Kaczyńskich, czyli mojego brata i mnie" stylu - insynuując.
Najpierw prezydent powiedział, że Monika Olejnik prezentuje określone interesy. Oczywiście, jak przystało na dobrze wychowanego inteligenta z Żoliborza, prezydent nie wyjaśnił, o co chodzi. Potem było o "elytach", czyli takich gorszych elitach. To, rozumiem, znak, że samo słowo "elity" już nie jest takie straszne, bo pewnie sam prezydent do tych elit siebie - i brata - zalicza.
Potem było jednak o "nowym establiszmencie", dla którego nie jest istotna prawda. I Monika Olejnik - mówił prezydent - jest emanacją tego establiszmentu.
Tomek Lis w swej nowej książce pisze o tym, że najgorszą rzeczą, jaka zdarzyła się w polskim dziennikarstwie, jest brak szacunku dla przeciwników. Nie można już dziś z kimś się spierać, jednocześnie go jeśli nie lubiąc, to przynajmniej szanować.
Piotrek Zaremba z Dziennika to człowiek, z którym bardzo często się nie zgadzamy. Ale wiem, że Piotrek mnie po prostu szanuje i mam nadzieję, że on wie, że tak samo jest z mojej strony. Bronisław Wildstein to człowiek, do którego poglądów mi bardzo, bardzo daleko i często czytając jego teksty dostaję furii. Ale mam wrażenie, że podczas kilku naszych wspólnych występów medialnych i spotkań obaj potrafiliśmy z sobą rozmawiać jak ludzie, którzy traktują się jak koledzy po fachu. Z szacunkiem dla własnych poglądów, osiągnięć i postaw. Poseł Paweł Kowal to człowiek, który za GW nie przepada z pewnością. Ale nigdy w rozmowie ze mną nie pozwolił sobie choćby przez sekundę okazać mi lekceważenia, które Lech Kaczyński okazywał wczoraj Monice Olejnik. Jeden z bliskich współpracowników pana prezydenta (nie powiem który, żeby mu nie zaszkodzić) jest moim przyjacielem od lat, uważam go za wyśmienitego urzędnika państwowego.
Takim wzorem szanującego przeciwników rozmówcy jest dla mnie profesor Roman Kuźniar. W sprawie tarczy antyrakietowej jesteśmy z panem profesorem na dwóch różnych końcach świata. A jednak rozmowa z nim to zawsze przyjemność, bo p. Kuźniar nie przestaje na sekundę okazywać swemu rozmówcy zwykłego ludzkiego szacunku jednocześnie starając się merytorycznie obalić jego argumenty.
Tak mi się przypomnieli ci wszyscy ludzie, gdy oglądając wczoraj rozmowę Moniki Olejnik z prezydentem zastanawiałem się, co bym zrobił na jej miejscu. Chyba bym jednak nie wytrzymał i poprosił pana prezydenta, żeby raz, jeden, jedyny raz w historii swych publicznych występów zachował się jak mężczyzna i powiedział jasno, o co mu chodzi. Żeby go można było podać do sądu. Żeby mu można było powiedzieć, że to zwykłe chamstwo.
Ale oczywiście pan prezydent, od kilku dni w zaskakująco dobrym humorze, jak zwykle woli mówić tak, żeby nie było wiadomo o chodzi poza tym, że wiadomo, że chodzi o obrzucenie kogoś łajnem. Ów przedziwny uśmiech na twarzy zamiast zwyczajowego grymasu powoduje, że pan prezydent w swej zapiekłości jest jeszcze bardziej przerażający.
Ponad dwa lata temu miałem okazję po raz pierwszy spotkać pana prezydenta. Lecąc rządowym samolotem do USA wraz z Maćkiem Wierzyńskim zostaliśmy zaproszeni do pana prezydenta na rozmowę w salonce. Prezydent przywitał się wylewnie z Maćkiem, po czym spojrzał na mnie i powiedział: - Aaaa, pan z Gazety Wyborczej... To już Adam i Helena powiedzieli panu, co ma pan napisać o mojej wizycie...
Zatkało mnie. Nigdy wcześniej nie spotkałem pana prezydenta. Nie sądzę, by kojarzył moje nazwisko, bo potem w trakcie rozmowy okazało się, że w ogóle nie wie, czym się zajmowałem w życiu zawodowym. Nie wiedział, co w życiu osiągnąłem, jak ciężko walczyłem o pozycję w zawodzie, jaką mam dziś. Byłem na dodatek gościem zaproszonym przez niego samego na rozmowę w jego "domu". Pan prezydent usłyszał jednak "Gazeta Wyborcza" i uznał, że nie ma możliwości, bym był samodzielnie myślącym człowiekiem i dziennikarzem, który po kilkunastoletniej karierze zasługuje choćby na cień przywoitego potraktowania.
Zamiast odpowiedzieć panu prezydentowi, że nie życzę sobie takich uwag, bo nie jestem ani jego podwładnym, ani kumplem, powiedziałem po prostu, że pan prezydent się myli (potem napisałem zresztą w GW szokujący dla Pałacu Prezydenckiego komentarz o tym, że tamta wizyta była bardzo udana). Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że to był początek prezydentury pana LK i takie uwagi głowy państwa były dla mnie jeszcze zaskoczeniem. A dla mnie było szokujące, że mój własny prezydent może tak potraktować człowieka, którego nigdy wcześniej w życiu nie spotkał.
Mam tylko nadzieję, że jeśli - nie daj Boże - przytrafi mi się kolejne tego typu spotkanie z głową mojego państwa, to nie pozwolę sobie na tolerowanie takiego zachowania.
PS Obrażania ludzi cd. Pan prezydent powiedział dziś, że Lech Wałęsa nie nadaje się do unijnej grupy mędrców, bo nie ma odpowiedniego wykształcenia. Ciekawy jestem, czy któryś z dziennikarzy odważy się zapytać prezydenta, dlaczego na początku lat 90. nie uważał, że brak odpowiedniego wykształcenia przeszkadza Lechowi Wałęsie ubiegać się o urząd prezydenta Polski.